ŚWIĘTA PAMIĘĆ O BRACIE POKUTNIKU
Brat Pokutnik Bogumił Marian Adamczyk
urodził się dnia 9 października 1931 roku.
Zmarł 26 lipca 2020 roku.
(Wspomnienie przepisane z maszynopisu bez poprawek stylistycznych)
„Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity.” /J 12,24/
Chciał być księdzem, ale po kilkuletnim pobycie w seminarium duchownym orzeczono, że nie należy dopuszczać go do święceń, bo choć jest bardzo pobożny, ale jest to pobożność nietypowa. Przez parę lat próbował życia zakonnego u Franciszkanów, ale nie został dopuszczony do złożenia ślubów zakonnych. Potem ukończył nowicjat u Kamedułów, ale do ślubów zakonnych nie został przyjęty. Na krótko dzielił życie pustelniczo-pokutne u Trapistów we Włoszech.
Ubogacony nauką i doświadczeniem w kilku szkołach duchowości chrześcijańskiej nadal trwał w poszukiwaniu swojego powołania, był bowiem przekonany, że Pan Bóg żąda od niego bezwzględnego oddania się do Jego dyspozycji. Trwając w tym poszukiwaniu , uznał, że należy wszystko złożyć w ręce Matki Najświętszej. Wybrał się więc na Jasną Górę i długo trwał przed Jej świętym obrazem. Gdy wstał, wiedział już, że odpowiedź otrzyma w konfesjonale. Spowiednik, wysłuchawszy zwierzeń penitenta bez wahania powiedział mu, co ma czynić. Włożyć na siebie wór pokutny, na podobieństwo zakonnego habitu, zawiesić na szyi wielki różaniec z krzyżem i wyruszyć przed siebie do ludzi, aby głosić pokutę. A były to w Polsce lata stalinowskiej walki z religią i Kościołem.
Brat pokutnik, Marian Adamczyk, wyruszył w drogę po Polsce. Szedł poprzez wsie i miasta, w upalne lato nad morze i rzeki. Nie przemawiał, tylko odmawiał różaniec. Przemawiał natomiast napis z dużymi literami na plecach jego szaty pokutnej: CZYŃCIE POKUTĘ!
Nie łatwe powołanie zleciła mu Matka Najświętsza na Jasnej Górze. Jeden Bóg wie, ile wycierpiał ten młody „Boży szaleniec”, który się podjął takiego apostołowania. Ale też On tylko wie, ile łask przywiązał do tej drogi krzyżowej.
Droga Krzyżowa
Kiedy w starym Testamencie Bóg zapowiedział kary za grzechy na miasto Niniwę, prorok Jonasz szedł przez to wielkie miasto wzdłuż i wszerz i wielkim głosem nawoływał mieszkańców do pokuty, która może powstrzymać kary Boże. Wszyscy, poczynając od króla, podjęli czyny pokutne i Bóg się ulitował nad grzesznym miastem i odwołał karę.
Brat Marian pokutnik szedł przez Polskę w czasie, kiedy w sposób zorganizowany i konsekwentny prowadzono zaplanowaną ateizację katolickiego narodu, kiedy usiłowano oderwać go od Boga i od Kościoła, a zniewolony kraj uzależnić od obcego mocarstwa, od ateistycznego Związku Radzieckiego. Wtedy tylko Kościół katolicki przeciwstawiał się tej podwójnej niewoli narodu, dlatego publiczna działalność Kościoła była na wszelki sposób ograniczona, a życie religijne wierzących spychane na peryferie nieśmiałej prywatności. W tej sytuacji brat pokutnik odważył się jawnie i publicznie dawać świadectwo Ewangelii, podjąć – jak to mawiał – swoją drogę krzyżową.
Ile on wycierpiał upokorzeń, szyderstwa, ośmieszania, popychania i szarpania przez dzieci, ile przesłuchań na milicji, umieszczania w zakładach dla psychicznie chorych, w areszcie! Uznany za pomyleńca, wariata i dziwaka. Pobożne kobiety litowały się nad nim, jak litowały się kobiety jerozolimskie nad Jezusem, a litościwe Weroniki podawały mu chustę na otarcie twarzy w klasztorach, do których chronił się i leczył z bolesnych uderzeń i szturchańców, z pobicia na posterunkach milicyjnych podczas przesłuchań.
Dla władz komunistycznych ten człowiek był niebezpieczny, bo jego manifestowanie wiary i prowokacyjny napis „Czyńcie pokutę!” mogło stać się zachętą do organizowania zbiorowych publicznych manifestacji, mogło budzić z uśpienia tchórzliwych katolików. Pewnego dnia w stolicy napadli na niego i bezlitośnie bili pałkami, kopali po kostkach. Skatowany i sponiewierany pokutnik schronił się w otwartym najbliższym kościele. Padł na kolana przed wizerunkiem Chrystusa Ukrzyżowanego, spojrzał na Jego przebite ręce i nogi, na przebity bok i powiedział sobie: przecież mnie to jeszcze nie spotkało; jakże mi daleko jeszcze do Ciebie, mój Mistrzu… Wyciszył się wewnętrznie i zaczął odmawiać Modlitwę Pańską. Kiedy doszedł do słów „odpuść nam nasze winy jak i my odpuszczamy naszym winowajcom”, zatrzymał się, powtórzył je kilka razy i zadawał sobie pytanie: czy ja odpuściłem moim winowajcom, którzy mnie pobili i znieważyli? I wpatrując się nadal w Jezusa na krzyżu, nagle doznał wielkiego wzruszenia i wewnętrznej radości. Poczuł się bardzo szczęśliwy, bo zrozumiał, że ten Jezus, który tyle doznał od ludzi niewdzięczności, wzgardy i upokorzeń, ten ubiczowany Chrystus w cierniowej koronie wiszący na krzyżu obdarzył go niezwykłą łaską, dopuścił do udziału i uczestnictwa w swoim cierpieniu. Przypomniał sobie, że Jezus na krzyżu przed skonaniem modlił się „Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią”, więc i on już radośnie powtarzał w sercu: „Jezu, przebacz tym, którzy mnie bili i poniżyli, bo oni też nie wiedzieli, co czynią, nie wiedzieli, że pomogli mi upodobnić się, choć tak mało , do Ciebie… Mistrzu mój najdroższy i ukochany dziękuję i zarazem proszę odbierz mi lęk przed upokorzeniem, prześladowaniem, cierpieniem, bo pragnę Ciebie naśladować, lecz jestem bardzo słabym człowiekiem. Skoro jednak Twoja Najświętsza Matka życzy sobie, bym szedł krzyżową drogą wraz z Tobą, to wiem, że zostałem dopuszczony do tego trudnego zaszczytu do jakiego dopuściłeś Cyrenejczyka; mam nieść krzyż z Tobą dla zbawienia mojego i ludzi.
Długo brat Marian przygotowywał się do tego trudnego apostolstwa. Wiedział, że wraz z prowokującym napisem umieszczonym na plecach woru pokutnego wziął na barki krzyż. Chyba łatwiej by mu było iść przez Polskę z krzyżem z drewna niż z tym napisem. Ale zaufał pomocy i opiece Matki Najświętszej, którą wielbił odmawiając stale różaniec. Wiedział też, że do krzyża jest przywiązane działanie łaski. Ileż razy tego doświadczył: Choć nie nosił trzosa ani torby i nie miał zapewnionego miejsca gdzie by na nocny spoczynek skłonił głowę, to zawsze ktoś go posilił i na nocleg przyjął.
Pewnego razu dotarł do obcego miasta gdy zapadł zmierzch. Zadawał sobie w duchu pytanie, gdzie Opatrzność przygotuje mu posiłek i użyczy dachu nad głową. Niespodzianie zatrzymuje go człowiek, chce go legitymować, żąda dowodu osobistego. Pokutnik nawiązał z nim serdeczną i przyjacielską rozmowę. Zapytany czy nie jest głodny i czy ma gdzie przenocować odpowiedział, że liczy na Opatrzność Bożą, która nigdy go nie opuściła. Został zaproszony przez tego człowieka do jego domu, który polecił żonie by mu podała kolację i przygotowała nocleg. Nie szybko jednak mógł się brat Marian położyć spać, bo gospodarz potrzebował długiej poważnej rozmowy. Okazało się, że gościnny gospodarz, katolik, żyje z kobietą bez ślubu kościelnego, choć nic nie stoi na przeszkodzie by ślub był zawarty. W rezultacie tej długiej rozmowy podjął decyzję zawarcia małżeństwa sakramentalnego.
Dobroć, uprzejmość, a przede wszystkim miłość brata pokutnika nie rzadko otwierała przed nim ludzkie serca i sumienia.
Rekolekcje dla oficerów milicji
Kiedyś wybrał się pieszo jako pielgrzym do sanktuarium w Turzy Śląskiej. Trasa wynosiła około sto kilometrów. Przeszedł już prawie połowę drogi, gdy nadjechał wóz milicyjny i został przewieziony z powrotem do miejsca, z którego wyruszył. Nie buntował się, nie pytał dlaczego. Wiedział, że tam gdzie go wiozą ma do spełnienia jakąś misję. Zabrano go na komisariat i dwóch oficerów milicji rozpoczęło przesłuchanie. Trwało około dwóch czy trzech godzin. Role się zamieniały, gdy pokutnik przystąpił do stawiania pytań. I nie były to pytania błahe. Funkcjonariusze zorientowali się, że mają do czynienia z człowiekiem wykształconym, kulturalnym, bardzo uprzejmym i autentycznie pobożnym. Rozmowa wciągnęła ich do tego stopnia, że gdy zgłaszali się interesanci z ważnymi i pilnymi sprawami, odpowiadali, że właśnie załatwiają taką ważną i pilną sprawę. A ta pilna i ważna sprawa dotyczyła istotnych, ostatecznych problemów człowieka odkupionego przez Krzyż i Mękę Chrystusa.
Po załatwieniu tej pilnej sprawy brat pokutnik odwiedził miejscowego proboszcza w którego parafii właśnie odbywały się misje czy rekolekcje i zapytał czy są przewidziane w programie nauk rekolekcyjnych konferencje dla takich, którzy nie mogą przyjść do kościoła, np. milicjantów. Ucieszył się duszpasterz, gdy się dowiedział, że taka konferencja się odbyła i to w samym komisariacie milicji.
Brat pokutnik kaznodzieją i pisarzem
W życiorysie założyciela Pasjonistów, św. Pawła do Krzyża /1694-1775/ czytamy, że gdy nie był jeszcze kapłanem, lecz pobożnym pokutnikiem, miejscowy jego biskup udzielił mu misji kanonicznej do głoszenia w kościołach kazań i nauk rekolekcyjnych. Podobną misję uzyskał brat Marian od kilku polskich biskupów i bywał zapraszany do głoszenia kazań, a nawet rekolekcji parafialnych. Miał bowiem za sobą studia seminaryjne i zakonne, ale także dłuższy staż „zawodu” pokutnika. Opowiada przyjaciel brata Mariana ks. Jan Henczel, że kiedy zaprosi go do prowadzenia rekolekcji w swojej parafii koło Rybnika, kaznodzieja – pokutnik pierwszą konferencję rozpoczął słowami: „Będziemy pokutować, modlić się i rozważać słowo Boże.”
Brat Adamczyk jest bardzo uwrażliwiony na słowo Boże objawione w Piśmie świętym. Celem poznania go w języku jakim posługiwał się Pan Jezus udał się do Jerozolimy. Przebywa tam już szesnasty rok. Odbył studia, poznał ten język i współczesne języki używane w Ziemi świętej. Pełni funkcję przewodnika po miejscach upamiętnionych życiem, nauką i męką Chrystusa, a chociaż nie nosi już napisu „Czyńcie pokutę”, sam nadal pozostał pokutnikiem. Gdy z pielgrzymami odprawia Drogę Krzyżową, rozważając tajemnice największej Miłości Jezusa pokutującego za nasze grzechy, nie przestaje zachęcać siebie i uczestników: Czyńcie pokutę!
Brat Marian jest utalentowanym pisarzem. Jeszcze przed wyjazdem do Ziemi Świętej napisał kilka książek. Pierwsza z nich nosi tytuł „Pan Jezus”. Jest to epopeja o ukrytym życiu Jezusa w Nazarecie pisana wierszem w konwencji przypominającej „Pana Tadeusza” A. Mickiewicza. Nakład został wyczerpany, jest w przygotowaniu drugie wydanie. W odcinkach teks książki jest publikowany w miesięczniku „Apostolstwo Chorych.”
Druga książka p.t. „Dwie katedry” mówi o katedrze św. Michała Archanioła i katedrze Lucyfera. Jest w druku. Trzecia ma tytuł „Epopeja Biblijna”, czwarta o ”O różańcu”, piąta dla dzieci pisana wierszem o świętych.
Brata pokutnik nie marnuje talentu.
Pielgrzym z Jerozolimy u polskich Pasjonistów
Od czasu do czasu brat Marian na krótki czas odwiedza Polskę. W sierpniu 1996 r. jego przyjaciel, ks. Jan Henczel, przywiózł go do oo. Pasjonistów, którzy w Sadowiu k. Ostrowa Wielkopolskiego, w diecezji kaliskiej, mają podwójne sanktuarium: Golgotę z trzema krzyżami na przyklasztornym wzgórzu i obraz Bolesnej Matki Pięknej Miłości w kościele.
Liczący dziś 67 lat niestrudzony pielgrzym – pokutnik z Golgoty Jerozolimskiej poczuł się jak u siebie przy tej polskiej Golgocie u czcicieli Męki Pańskiej. /Nawiasem wspomnijmy, że jeden z pierwszych duszpasterzy przy Golgocie w Sadowiu, o. Pius Falco, przez kilka lat w Ziemi Świętej był przewodnikiem pielgrzymów po świętych miejscach, a w Betanii wybudował kościół przy klasztorze Pasjonistów noszącym nazwę „Dom Marty”/.
Brat Marian miał wiele do powiedzenia zebranym w kościele wiernym, a jeszcze więcej na spotkaniu z zakonnikami. Szczególnie urzekł go obraz Matki Pięknej Miłości, który w Sadowiu znajduje się zaledwie od kilku lat, a przyciąga już do siebie pielgrzymów z wszystkich niemal krańców Polski. Jest to kopia słynącego łaskami obrazu rzymskiego z osiemnastego wieku. Na pierwszym planie znajduje się Dzieciątko Jezus z krzyżem w dłoniach, tulące się do serca Matki Najśw. Ten krzyż wspierający się o piersi Bolesnej Matki jakby nawiązywał do tego miecza, jaki Jej zapowiedział starzec Symeon przy ofiarowaniu w świątyni jerozolimskiej. W tym geście przytulenia się małego Jezusa z krzyżem do Matki można doszukać się głębokiej myśli teologicznej. Zbawiciel prosi Maryję, aby zechciała wziąć udział w dziele odkupienia ludzi przez krzyż, aby jako Współodkupicielka pomogła mu iść przez życie z krzyżem aż na Golgotę, bo przecież dlatego wybrał Ją sobie za Matkę, by Mu towarzyszyła. Maryja rąbkiem płaszcza ogarnia Dziecię i tuli do łona ręką prawą, a lewa dłoń podkłada się pod krzyż na znak, że troszczyć się będzie, aby nie wypadł z rączek Dziecka, a w razie potrzeby go podtrzymać, by nie ciążył zbytnio. Oczy Matki nie na Dziecię patrzą, lecz w dal, zwrócone do wszystkich, którzy garnąć się zechcą do Niej ze swoim życiowym krzyżem. Ona tak ich przytuli do Serca, jak przygarnęła Dziecię Jezus z krzyżem. Jeszcze jeden szczegół zauważył brat Marian na obrazie. Dostrzegł, że w odróżnieniu od najsłynniejszych cudownych Jej obrazów, tu Maryja ma jedno ucho odsłonięte, na znak, że pragnie słuchać, co Jej zechcą powiedzieć przychodzący do Niej. Zawartą w tym świętym obrazie myśl na poczekaniu wypowiedział i utrwalił na piśmie w formie wiersza:
Matko Pięknej Miłości, piastująca Dziecię
z twarzą na krzyż wpisaną w polskim Nazarecie!
Podtrzymując Mu rączkę, osłaniasz swym płaszczem;
Syn przy Tobie spokojny, zda się: krzyż swój głaszcze.
Bardziej niźli o Syna – o nas zatroskana,
bo widzisz, jak nas męczy pogrzechowa rana…
Więc wysłuchaj łaskawie modłów Twoich dzieci
i żar pięknej Miłości zechciej w nas rozniecić.
Byśmy z takim poddaniem jak Twój Syn – Zbawiciel
nieśli swój krzyż codzienny poprzez całe życie!
Komu potrzebna pokuta
Zdumiewa nas fakt, że we wszystkich wielkich objawieniach maryjnych Matka Najświętsza prosi o czyny pokutne, a jeszcze bardziej zdumiewa, że te wezwania i zaproszenia zwrócone są zwłaszcza do małych dzieci. Podobnie zaskakuje nas to, że największymi pokutnikami są wielcy święci. A ponad wszystkich największym pokutnikiem jest Jezus Chrystus, najświętszy, najniewinniejszy, nieskalany Baranek Boży, który tej pokuty za grzechy świata dokonał nie w ukryciu, lecz publicznie, na oczach tłumów, nadając swej Ofierze charakter społeczny, co więcej, oficjalny, z zastosowaniem prawa reguł prawa religijnego i cywilnego. W formalnym przewodzie sądowym uczestniczyli Annasz i Kajfasz, sanhedryn, Herod i Piłat, nawet haniebne publiczne referendum w wyniku którego został zwolniony od kary zbrodniarz Barabasz, a Jezus skazany na ukrzyżowanie. A chociaż tłum krzyczał: „Krew jego na nas i na dzieci nasze!”, to jednak Chrystus ofiarą swej Krwi nie posłużył się przeciw nim, lecz dla ich zbawieni. Takie jest prawo miłości Ukrzyżowanego Zbawiciela.
Odtąd każde ludzkie cierpienie zjednoczone z cierpieniem Chrystusa i z miłością ofiarowane Bogu za siebie i za innych także ma wymiar społeczny. Możemy tę prawdę zilustrować na przykładzie licznych mistyków, którzy swym życiem zespolili się z Ofiarą Chrystusa.
Wspominamy jedną z takich postaci współczesną nam francuską stygmatyczkę Martę Robin, która żyła w l. 1902 – 1981. Żyła do śmierci tylko w swojej wiosce rodzinnej. Gdy miała 16 lat zaczęła odczuwać silne bóle głowy i oczu; przez 27 miesięcy trwała w letargu. Po 10 latach nastąpił paraliż nóg, potem ramion, rąk i krtani. Od tego czasu nie mogła przyjmować pożywienia ani płynów. Nic nie jadła przez 50 lat, jedynym jej pokarmem była przyjmowana raz w tygodniu Komunia święta. Przez 50 lat też nie spała. W r. 1930 pojawiły się stygmaty ran na dłoniach, stopach i boku. Co tydzień przeżywała Mękę Chrystusa – agonię, śmierć na krzyżu i ekstazę zmartwychwstania. W r. 1940 utraciła wzrok. Lekarze byli bezradni wobec jej cierpień; jeden z nich po zbadaniu ran na jej ciele poprosił ją o modlitwę.
Francuscy katolicy uważają, że jej ukryta ofiara była źródłem powstawania nowych ruchów religijnych i umożliwiła odnowę Kościoła w ich ojczyźnie. Za jej radą wybitny intelektualista i teolog, profesor uniwersytetu we Fryburgu, o. M. D. Philippe założy ł wspólnotę św. Jana, nową rodzinę zakonną, działającą obecnie w 16 krajach. Założyciele wielu innych wspólnot religijnych, jakie po drugiej wojnie światowej mnożą się nie tylko we Francji, uważają Martę Robin za swoją duchową matkę i patronkę. Obliczono, że w ciągu swego życia ta niewidoma i sparaliżowana prosta kobieta przyjęła u siebie ponad sto tysięcy osób, w tym członków Akademii Francuskiej, biskupów, polityków, rolników, ze wszystkimi się modliła, mówiła o Bogu, udzielała rad.
W jaki sposób Marta odnalazła swoje miejsce i powołanie w Kościele? Odo kiedy jeszcze miała wzrok przypadkowo przeczytała słowa św. Ludwika Grignon de Montfort: „Szukasz radości, słodyczy, a powinnaś być gotowa na przyjęcie cierpień. Wszystko trzeba oddać Bogu.” Mając 23 lata dokonała aktu całkowitego ofiarowania Bogu wszystkiego i Bóg wszystko od niej przyjął, bo ofiarowała Mu miłość. Cierpienie dobrowolnie z miłością przyjęte i w zjednoczeniu z cierpiącym Chrystusem ofiarowane Bogu zdolne jest zmieniać świat.
„Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię obumrze, przynosi plon obfity” – mówi Pan. „Oby nie marnowało się żadne ludzkie cierpienie” – mówi Ojciec Św. Jan Paweł II.
Dominik Buszta CP
Wspomnienie Pani Anny z Lubartowa
Kiedy poproszono mnie o napisanie niniejszego tekstu, będącego poniekąd świadectwem z 25-letniej znajomości ze śp. Br. Bogumiłem Marianem Adamczykiem; od razu w głowie zrodziła się myśl, czy sprostam temu wyzwaniu, czy uda mi się powrócić pamięcią do tych wszystkich wydarzeń, do tych wspomnień sprzed tylu lat. W końcu, to piękny kawał czasu, będący można by rzec srebrnym jubileuszem znajomości z tym niezwykłym człowiekiem. Z Bratem Bogumiłem przez niektórych nazywanym świętym za życia.
Brata Bogumiła poznałam dzięki mamie, Ewie, która to z kolei osobiście znała Go ponad 40 lat. Dokładnie pamiętam dzień w którym jako 13-letnia dziewczynka podążałam z mamą uliczką w Białym Kościele, wiodącą do domu Br. Bogumiła. W głowie takiego dziecka wówczas rodziło się nie jedno pytanie – jak taki pustelnik wygląda? Jak wygląda Jego codzienne życie, bez posługiwania się pieniędzmi? I czy faktycznie częstym posiłkiem jest chleb i woda?
Kiedy dotarłyśmy na miejsce moim oczom ukazał się postawny mężczyzna z długa siwą brodą. Ubrany po roboczemu z miłym wyrazem twarzy na której malował się serdeczny uśmiech. Każde spotkanie z Bratem rozpoczynało się od słów: ” Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Maryja zawsze Dziewica”, na co Brat odpowiadał z wielkim szacunkiem i pokorą „na wieki wieków”. Znał bowiem ich moc i głębokie znaczenie. Dopiero po czasie zrozumiałam, iż każdy dialog z napotkanym człowiekiem, właśnie Panu Jezusowi i Matce Najświętszej zawierzał. Ludzie przyjeżdżali do Brata z różnych stron Polski i nie tylko. Przychodzili z przeróżnymi sprawami i problemami, których sam człowiek nie jest w stanie bez Bożej pomocy zrozumieć i właściwie podjąć. Jedni dziękowali za modlitwę, drudzy o nią prosili, a inni uzewnętrzniali się przed bratem, przepełnieni własną bezradnością i rozpaczą. Każdego wysłuchał, udzielił porady i obiecał dozgonną modlitwą. To było w nim szlachetne i nadzwyczaj niezwykłe. Zawsze znajdywał czas na rozmowę z drugim człowiekiem, gdyż jak sam mawiał „w każdym z nich jest Chrystus w ludzkiej postaci.”
Po wstępnych słowach powitania zostałyśmy zaproszone do domu Państwa Chojnackich, niestety nie żyjących już, a którym to domem Brat się opiekował z racji chociażby długich lat serdecznej znajomości i graniczącej działki z domkiem Brata. Z racji uprzejmości wspomnianej rodziny, goście Brata mogli swobodnie się tam napić herbaty, a nie kiedy posilić się bądź nawet zanocować jak byli z daleka. Z racji głoszenia rekolekcji w diecezji lubelskiej i zamojskiej Brat miał liczne grono zacnych przyjaciół nie tylko wśród osób duchownych. Stąd też bywały dni, że przyjeżdżały po dwie rodziny jednego dnia. Częstym zaś gościem była p. Mazurek ze Śląska poczciwa i bogobojna kobieta, która z wielka radością i starannością podejmowała każdego gościa dbając przy tym by czuli się u Brata jak w domu. Pomimo odległego czasu dokładnie pamiętam większość pobytów w Białym Kościele i każdy z nich różnił się od siebie , ale zawsze ubogacał duchowo.
Dzień rozpoczynał się od Mszy św. w tamtejszym kościółku pw. św. Mikołaja o godz.7.00 rano. Pomimo sporej odległości Brat zawsze starał się być pierwszy w kościele, nie zależnie od pory roku i pogody na tzw. dziękczynienie. W ciszy i skupieniu oczekiwał na bezkrwawą Golgotę- Eucharystię. Po Mszy św. wszyscy wspólnie spotykali się na śniadaniu, które sami przygotowali oczywiście także dla Brata. Po fizycznym posileniu pustelnik zazwyczaj udawał się do swoich obowiązków. Czy to do pisania kolejnej książki, czy tez własnoręcznego wyrobu różańcy, co było Jego szczególnym zamiłowaniem. Goście zaś mieli wtedy czas luźny, ale bywało i tak, że został zaplanowany wspólny wyjazd z Bratem czy to do Krakowa, a wówczas wspólna podroż miała charakter pielgrzymkowy z obowiązkowymi odwiedzinami sanktuarium Miłosierdzia w Łagiewnikach, czy do Prądnika Korzkiewskiego, gdzie Brat z pomocą dobrodziejów wybudował tzw. Gliniankę w której pomieszkiwał, prowadząc pokutny styl życia, bez środków materialnych, ale w zupełności zdany na łaskę Bożą i pomoc bliźnich. Bezgranicznie ufny, jak dziecko oddał się w opiekę Matce, która każdego wysłucha, łzę otrze, łask udzieli – Niepokalanej. W porze południowej wszyscy ponownie spotykali się przy wspólnym stole, by spożyć obiad. Przed posiłkiem zawsze Brat prowadził modlitwę dziękczynną za otrzymane dary i za tych, którzy tę ucztę ku pokrzepieniu sil fizycznych przygotowali. Po spożyciu pokarmu był czas na tzw. rekreacje, czyli wspólne rozmowy, podczas których Brat zazwyczaj opowiadał rożne fakty ze swojego życia, wydarzenia. Podawał rożne przykłady na obecność odgórnej pomocy w życiu każdego człowieka.
Na myśl przychodzi mi cud ocalenia, jak to Brat sam nazwał „przed katastrofą lotniczą w której wzięli by udział.” Lecieli bowiem do Ziemi Świętej z pielgrzymką w obecności kilku księży łącznie z Bratem. W pewnym momencie, jak sam opowiadał, samolot zaczął spadać w dół, jak się okazało z powodu problemów z silnikiem, turbulencje wówczas towarzyszące do najprzyjemniejszych nie należały. Wszyscy mieli świadomość, że mogą zginąć byli na to przygotowani. W jednej chwili Brat wyjął figurkę Niepokalanej z która wszędzie podróżował i jak dziecko zaczął prosić o ocalenie w imieniu własnym jak i wszystkich uczestników pielgrzymki. Trwało to dosyć długo jak opowiadał nagle maszyna wyrównała lot, turbulencje ustały i po czasie spokojnie i bezpiecznie samolot osiadł na płycie lotniska w Tel- Awiwie.
Jak się później okazało na pokładzie samolotu jeden z księży miał w posiadaniu relikwie Jana Pawła II ….i jak tu nie wierzyć w Świętych obcowanie dodał Brat, uśmiechając się.
Kolejny wymowny przykład miał miejsce na Jasnej Górze, gdzie za młodu był częstym gościem. Wychodząc z kaplicy podeszła do mnie – opowiada Brat – kobieta, matka z dziewczynką, może miała ona z 10 lat i prosi o modlitwę, gdyż to dziecko nie widzi nie słyszy. Brat dał jej medalik z wizerunkiem Niepokalanej i polecił matce modlić się sam też modlitwę obiecał. Jestem ponownie na Jasnej Górze za kilka lat. W pewnym momencie –relacjonuje Brat Marian – podeszła do mnie kobieta z dorosłą córką z pytaniem :”czy Brat mnie pamięta?” po czym dodała:” kilka lat temu prosiłam o modlitwę, gdyż moje dziecko nie mówiło i nie słyszało dzisiaj jestem tu by podziękować za wielki cud uzdrowienia, gdyż moja córka mówi i słyszy”. Brat odrzekł, ” to nie mnie się podziękowania należą, ale Matce Bożej, bo ja na ziemi ich nie przyjmuję.” Taką miał Brat zasadę, stąd się wzięło jego ulubione powiedzenie: „zapłata w dolinie Jozafata.” [czyli na cmentarzu, po śmierci – wyjaśnienie KW]
Innym zaś razem wychodziła z Białego Kościoła pielgrzymka do Częstochowy w której jedną z uczestniczek była śp. Genowefa, dobrodziejka Brata. Traf sprawił, że dzień wcześniej doznała poważnego urazu nogi. Widły skaleczyły stopę podczas pracy. Na ludzki rozum nie da rady iść, chodziły takie pogłoski. Lecz ona, głęboko wierząca, ufająca Opatrzności Bożej niewiasta, wychodzi razem z pielgrzymami. Pierwsze kroki były okupione okropnym bólem i jękiem, lecz po jakimś czasie Siostra Genia idzie normalnie, jakby nigdy nic się nie stało Tak opowiadała moja mama, która również była uczestnikiem tej pielgrzymki. Bez wątpienia była to zasługa Brata, jego modlitwy. Nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Nikt nigdy na skuteczności modlitwy Brata się nie zawiódł, a wręcz przeciwnie. Takich przykładów jest dużo więcej i świadków również. Sama zwracałam się do Niego po duchową pomoc w przeróżnych życiowych sprawach i zawsze drogi kręte „robiły się” proste, problemy szczęśliwie, ku mojemu zdumieniu, dobiegały finiszu.
Po obiedzie Brat zawsze udawał się na sjestę z racji rygorystycznego rytmu dnia. Wstawał bowiem o godz. 3.00 nad ranem, by solidnie przygotować się do Mszy św. i odmówić powzięte modlitwy, polecając sprawy wszystkich ludzi, sprawy Ojczyzny i świata. Ostatni posiłek i wspólna modlitwa pozwoliła wdzięcznością zamknąć jeden dzień, a z nadzieją czekać na kolejny dzień.
Jak wcześniej wspomniałam, szczególnym zamiłowaniem Brata Bogumiła był własnoręczny wyrób różańcy. Sam toczył koraliki z drzewa gruszkowego przywiezionego z Ziemi Świętej, by je później zamienić w drewniane paciorki. Niejednokrotnie po obiedzie, gdy było mniej gości, zasiadał przy długim stole wyjmując cały swój warsztat. Objaśniał i pokazywał mi jak to różaniec się robi. Niektóre paciorki były nawlekane na specjalna nitkę, zaś niektóre na drut, który trzeba było umieć umiejętnie zawijać, by koraliki nie pozsuwały się. Wymagało to sporej precyzji i doświadczenia. Po pewnym czasie bardzo mnie to zajęcie zainteresowało i wciągnęło. Zapytałam Brata, czy nie mogłabym spróbować ponawlekać na nic parę koralików. Oczywiście zgoda była natychmiastowa i tak zaczęła się moja przygoda z nawlekaniem różańcy. Po moim powrocie do domu rodzinnego, Brat za jakiś czas przysłał nam pierwszą paczuszkę z koralikami i nićmi, z prośbą o pomoc w produkcji „bomby atomowej na diabła” jak to określał. Pełne zapału z mamą przyjęłyśmy to zadanie do wykonania. Sprawdziłyśmy przy tej okazji swoje praktyczne możliwości w robieniu różańców. Zapotrzebowanie niekiedy było na dwudziestotajemnicowe, a nie tylko na pięciotajemnicowe, jak to jest zazwyczaj w różańcu. Jak się okazało z zadania wywiązałyśmy się celująco i po jakimś czasie Brat przysłał kolejną porcje i tak trwało to kilka lat nam z tymi różańcami zeszło. W podziękowaniu otrzymałyśmy od Brata miano „wolontariuszek różańcowych”, co było zaszczytem i oczywiście podziękowaniem duchowym na które ceny nigdy nie ma w miarach stosowanych na ziemi. Nawleczone różance zaprzyjaźnieni księża zabierali na rekolekcje, rozdając ludziom, bądź misjonarze, którzy głosili prawdy Ewangelii na najodleglejszych zakątkach Ziemi.
Nie tylko nam było dane gościć u Brata, ale także rewizyty miały miejsce. Brat z racji głoszonych rekolekcji oraz pielgrzymek po Polsce w zgrzebnym worku z napisem „|czyńcie pokutę” miał wielu duchowych przyjaciół z którymi do śmierci utrzymywał kontakt. Trafiali się też nieprzyjaciele, a to z racji wyglądu Brata i stylu jego życia, ale tą sprawę przemilczę.
Przeważnie gościł u nas z księdzem, z którym podróżował, ale zdarzali się też ludzie świeccy. Takim był p. Marek z Warszawy z którym po dziś dzień utrzymujemy kontakt, często wspominając Brata.
Pamiętam jak zawsze mama sumiennie i z należytą starannością przygotowywała się do wizyty zacnych gości. Przygotowania dotyczyły nie tylko kwestii duchowej, ale i materialnej, by nigdy niczego nie brakowało na stole. Chociaż Brat zawsze skromnie się gościł, „herbata i coś na ząb” jak mawiał. Gościńcem zaś nigdy nie pogardził, gdyż często wstępował po drodze do przyjaciół u których, gdy już opadał z sił, pomieszkiwał w zimowe miesiące. Najpierw ze względu na podeszły wiek, a także ze względu na choroby współistniejące, Brat nie mógł sam mieszkać.
Ostatnie lata życia spędził u księdza na parafii w diecezji siedleckiej. Miał tam blisko do kościoła, co było zawsze dla Niego priorytetem. Miał tam ciepły pokoik i strawę codziennie ciepłą. Taką decyzje podjął wspólnie ze swoim opiekunem duchowym, ks. Bogusławem MSF. Byłam też naocznym świadkiem jak z upływem czasu Brat zaczął powoli opadać z sił fizycznych. Kilkakrotne pobyty w szpitalu dały też znać o sobie, pomimo fachowej opieki. Słabnący fizycznie , utrudzony pielgrzym, syn Niepokalanej, a dzisiaj orędownik za nami, nigdy nie narzekał, lecz zawsze składał swój los u stóp Tej, która na wieki zdeptała głowę węża, zwyciężając złego ducha.
Nastał dzień , który Bóg sam wyznaczył by powołać do siebie swojego Sługę po wieczną nagrodę za trud pokutniczego życia i dozgonną wierność przez 89 lat.
Brat Bogumił Marian Adamczyk przeszedł ze śmierci do życia dnia 26 lipca w Uroczystość świętych Joachima i Anny. Byłam wówczas na Jasnej Górze z obecnym mężem, kiedy zastała mnie ta smutna wiadomość, że Brata Bogumiła nie ma już wśród nas. Odszedł spokojnie po Mszy św. podczas której przyjął Komunię św. pod dwoma postaciami.
Cóż powiedzieć na zakończenie mojego wspomnienia o Bracie? Odszedł człowiek pełen poświecenia, znoszący bardzo wiele w imię wiary i ratowania ludzkich dusz. Niech odpoczywa w pokoju, a nasza święta pamięć o Nim pozostanie wiecznie żywa. Pozostawił po sobie ogromny dobytek w postaci książek własnego pióra, które powstawały latami, zaś ich treść była wypraszana na kolanach, godzinami u Ducha św.
Pamiętajmy o Nim w swoich codziennych modlitwach. Módlmy się za Niego, ale i do Niego, gdyż tylko miłosierny Bóg wie, jakie miejsce po tamtej stronie zajął.
Niech oręduje za nami przed tronem Niepokalanej na spotkanie z którą tak bardzo czekał. Sam nie jednokrotnie powtarzał: ” Wkrótce już ujrzę Ją, Maryję, Matkę mą. Do serca Jej się wtulę, zapomnę ziemskie bóle na wieki ściśnie żal. W niebie w niebie, wkrótce już ujrzę Ją”.
Amen
Wspomnienie ks. Karola MSF
Wypada bym i ja napisał swoje wspomnienie o Bracie, a tym samym dołączył do grona osób, które w sposób publiczny na tej stronie internetowej otaczają świętą pamięcią pustelnika i pokutnika, Brata Bogumiła Mariana Adamczyka. Jest to dla mnie dość trudne, pisać o człowieku, któremu tylko w kilku momentach życia przyglądałem się z bliska. Częściej obserwowałem Brata z daleka. Stanowił bowiem dla mnie pewien znak, lepiej powiedzieć, że był znakiem wielkości człowieka, wyrażonej ubóstwem, pokorą, prostotą i wieloma innymi zaletami przynależnymi tym, którzy nie tyle deklarują ile są „ubodzy w duchu.” Podziw z jakim patrzyłem na Brata Bogumiła brał się z tego, że w każdym z nas, którzy idziemy za Jezusem naszym Panem, jako duchowni czy świeccy uczniowie, Brat Bogumił sięgał swoim niezłomnym przykładem i wyrazistą osobowością do tej głębi naszej świadomości duchowej, z poziomu której nie tylko podjęliśmy decyzję pójścia za Panem, ale także na poziomie której byliśmy całkowicie przekonani, tak jak św. Piotr, by powiedzieć do Mistrza: „Życie oddam za Ciebie.”
Brat Bogumił budził mój podziw, ale był też równie często wyrzutem sumienia. W jakiś sposób wypełniał swoim pustelniczym życiem także to moje, czasem całkowicie ułomnie, żeby nie powiedzieć beznadziejnie okazywane Bogu i ludziom, oddawanie życia za Jezusa. To chyba sprawiało, że przy Bracie czułem się duchowo silniejszy. Cieszyłem się, że jest pośród nas ktoś taki jak Brat Bogumił, który spełnia w sobie to, do czego mnie tak bardzo brakuje i brakuje. Dla mnie On nie był „dziwakiem”, czy „zagubionym wędrowcą.” Był jak najwyraźniejszym Uczniem Jezusa, tym najczystszym od strony serca, który na wzór umiłowanego ucznia, Św. Jana Apostoła, „wziął Maryję do siebie.” Tak, Brat Bogumił miał wystarczająco dużo pokory, aby Służebnicę Pana zaprosić do swojego życia. Czy figurka Niepokalanej, noszona za pazuchą nie potwierdzała praktykę, najbardziej serdeczną praktykę pięknej katolickiej nauki o niewoli Miłości wobec Matki Pana. Figura Maryi podniesiona ze śmietnika i noszona przy sercu. Kto dziś potrafi odczytywać znaki czasu na żywo, a nie dopiero w późniejszych opracowaniach? Wiele najpiękniejszych teorii i haseł duszpasterskich upada z powodu braku serdecznego zaangażowania w ich realizację. Brat Bogumił był praktykiem Miłości. Najpierw ukazał Bogu swoje pragnienie służenia Miłości Miłosiernej. Później już tylko służył jako Rycerz Niepokalanej.
Jego niespełnione pragnienie kapłaństwa , wypełniało się w ofiarowaniu siebie bez reszty Bogu i ludziom przez Maryję. Kiedy rozsypały się niesione przez Brata, dopiero co wytoczone, paciorki różańcowe, a było ich sporo. Brat nie wyrzekł ani słowa skargi. Wyjmował pośród trawy paciorek za paciorkiem i każdy z nich naznaczył modlitwą „Zdrowaś Maryjo”, ofiarując tą modlitwę i doświadczenie jakie go spotkało do rozporządzenia Niepokalanej, bo wiedział, że jest to komuś bardzo w tej chwili potrzebne. Gdy dodamy do tego jego praktyki modlitewne, pokutne i ascetyczne, zobaczymy ofiarowanie, świadome i dobrowolne, tak jak cierpienie Jezusa, który „dobrowolnie wydał się na mękę.” Ta dobrowolność jest najważniejsza, gdyż oddziela tych, którzy mówili że pójdą za Jezusem, a nie poszli, od tych, którzy mówili, że nie pójdą, a poszli. Bóg doskonale zna naszą rzeczywistą wobec Niego dyspozycję serca i ducha. Wie, że każdego dnia musimy walczyć, aby nie ulec pokusie. Na szczęście dał nam swojego Syna. Mamy się na Kim oprzeć. Mamy za Kim iść.
Bóg przychodzi do każdego z nas z Dobrą Nowiną, jako do swojej własności, ale nas nie zniewala do ofiary, a raczej do współofiarowania z Chrystusem. Chrystusowe „Jeśli chcesz pójdź za Mną”, wyraźnie na to wskazuje. Nasza ofiara, współofiarowanie z Chrystusem, ma wypływać z naszej wolności w której mając świadomość swojej grzeszności i słabości, pokonujemy samych siebie przez współpracę z łaską Bożą. Przez moc łaski Bożej pracujemy nad sobą, aby zamiast czynić zło, zło dobrem zwyciężać. Teoria jest piękna, a praktyka jaka jest, każdy widzi. Dlatego nie pokazuję na siebie, chociaż jestem kapłanem zakonnym, ale na Brata Bogumiła. On dał radę bardziej „być” niż „mieć”. Nie każdy to potrafi, nie każdy tego chce.
Brat Bogumił w codziennej Eucharystii dobrze rozumiał słowa, które podczas ofiarowania słyszymy: „Módlcie się, aby moją i waszą Ofiarę przyjął Bóg Ojciec wszechmogący.”
Spotkałem się z Bratem w Górce Klasztornej. Później odwiedziłem go w Białym Kościele. Było to w fazie mojego porządnie „zbuntowanego kapłaństwa.” Bez przerwy szukałem czegoś, co by mogło mnie głębiej wyrażać. Głębiej, niż to codzienne posłuszeństwo i wszystko, co się z nim łączyło. Nawet miałem myśl, czy Brat by mnie nie wziął na swojego ucznia. Nie był to łatwy czas dla mnie, ale także dla innych, którym dawałem odczuć swoje niezadowolenie. Ze smutkiem wspominam ten czas. Brat zdawał się tego nie zauważać, ale w końcu wypowiedział do ks. Bogusława z którym byliśmy odwiedzić Brata, jedno zdanie na mój temat: „Ks. Karol szuka tego, co już dawno znalazł.” No i wszystko się we mnie uspokoiło. Stopniowo jakbym wracał do siebie z dalekiej podróży. Jedno zdanie, ale jak sądzę, do tego potężna modlitwa Brata… i dziadostwo ciągnące się za mną zaczęło puszczać. Balast głupoty i zwątpienia został odcięty, stopniowo wchodziło światło radości z tworzenia tego, co jest moją osobistą odpowiedzią na pytanie Mistrza: „Czy miłujesz Mnie więcej…?”
Brat był urodzony w tym samym roku, co moja Mama. Dobry przedwojenny rocznik 1931. Wychowywani zostali z mocno ustawionymi na Boga busolami życia. W dzieciństwie przeszli tragedię wojny. Może dlatego trudy i przeciwności nie były im obce. To wielka łaska, co dawali nam, młodym, dawali nam pewność jutra, bez względu na to, co dzieje się dziś. Pracowali dla tego jutra. Modlili się i cierpieli dla tego jutra. Zaszczepili nam tęsknotę za jutrem i nauczyli nas tego, co się nazywa ofiarowaniem. Dzięki nim posiedliśmy umiejętność ofiarowania Bogu swojego braku zdolności, zaprzepaszczonych możliwości rozwoju czy awansu oraz różnych porażek życiowych, których doznawaliśmy nie tylko z własnej winy. To ofiarowanie nauczyło nas wyraźnie oddzielić to co Boże od tego, co bezbożne. Pozwoliło nam patrzeć na życie z nadzieją, że „jutro będzie lepiej”. Ta zdolność pozwalała nam nie chodzić na skróty, na układy, na zdrady. Chociaż warunki społeczne sprzyjały , zachęcały wręcz do obojętności w wielu wymiarach. Myśmy jednak wiedzieli , że to, co było ważne wczoraj jest ważne i dzisiaj, chociaż dzisiaj nikt tego nie ceni, ale jutro zobaczymy, że to co my ceniliśmy pomimo wszystko, jest najbardziej cenne. Jest skarbem w niebie. Przepraszam za tą dygresję, ale warto sobie uzmysłowić, że krzyże na naszych grobach, to nie jest jakiś chwilowy kaprys, jakiś dodatek do nagrobka. To jest nasze życie.
Zafascynował mnie Brat Bogumił podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej, gdzie był naszym przewodnikiem. Dogłębna znajomość miejsc i wszystkiego, co ważne dla katolików odwiedzających miejsca obecności Pana na Ziemi. Zbyt wiele wrażeń, a wśród nich i to z Jeziora Genezaret po którym płynęliśmy statkiem. Zapamiętałem jak Brat po hebrajsku rozmawiał z wiozącymi nas marynarzami. Zapamiętałem jak wiele miejsc normalnie ukrytych przed ciekawymi turystami, otwierało się dla nas w Izraelu ze względu na Brata, którego tam otaczano bardzo wyraźnym szacunkiem i uznaniem.
Dzisiaj nie mam już możliwości jasnego przypomnienia sobie ze szczegółami wielu innych wydarzeń w których Brat Bogumił zapisał się w mojej pamięci. Mam tylko tą świętą pamięć, takie wewnętrzne przeświadczenie o wielkiej łasce jaką dla mnie osobiście było spotkanie z tym Świętym Człowiekiem.
Odkrywał przed nami ten piękny świat ducha w którym każdy z nas może odnaleźć swoją cząstkę nieba. Chociaż jest tak wiele spraw, które zaciemniają nasze dobro, naszą zdolność do pokonywania zła dobrem, to jednak dzięki Bratu wiem, że warto podejmować ten trud. Nawet za cenę bycia w oczach innych „dziwakiem”, czy „zagubionym wędrowcą.” Wszystko się wyjaśni, gdy nasze ludzkie jutro zmieni się w Boże „Dziś”. Brat i moja Mama już tam doszli, a ja cały czas jeszcze idę, ponieważ chcę iść i dojść do celu.
Ks. Karol MSF
WSPOMNIENIE PANI BOGUSŁAWY
Postać Brata Pustelnika. Świadectwo życia. Wiara i asceza. Bezgraniczne zawierzenie i oddanie się Matce Bożej. Pokora. Pomoc innym. Pokonywanie z wiarą trudności. Pokuta za bliźnich. Pogłębianie naszej wiary… Powiernik serca. Konfesjonał ludzkich problemów. Bezgraniczne godzenie się z Wolą Bożą. Ubogi materialnie a bogaty duchowo w Wiarę, Nadzieję, Miłość. Pokorny sługa Maryi. Przedeptał swoje życie z różańcem w ręku. Większość swojego pustelniczego, pokutniczego życia spędził w Parafii Biały Kościół oraz na terenie Ojcowskiego Parku Narodowego w grocie i lepiance. Rekolekcjonista. Przewodnik po Ziemi Świętej z językiem Hebrajskim. Studiował teologię. Autor około 10 książek, których większość napisane jest rymem 13-to zgłoskowym. Ostatnie lata swojego życia spędził na terenie Parafii Dziewule u Matki Bożej Anielskiej. Zmarł na terenie Parafii Dziewule 26-07-2020. Został pochowany na terenie Sanktuarium Matki Bożej Góreckiej w Górce Klasztornej M.S.F
Bogusława – mieszkanka gminy.
WSPOMNIENIE PANI MAŁGORZATY![](https://bratbogumil.pl/wp-content/uploads/2024/07/Nostra-Seniora-178x300.jpg)
Nazywam się Małgorzata Żurek i jestem z parafii św. Mikołaja w Białym Kościele, gdzie znajdowała się pustelnia Brata. Znałam Brata Bogumiła tak bardziej z daleka. Widywałam Go jako dziecko i potem jako osoba dorosła. Miałam możliwość rozmawiać z Nim, gdy załatwialiśmy dla Brata kwestie ubezpieczenia zdrowotnego.
Los dziwnie mnie zetknął z Bratem już pod koniec Jego życia. Spacerując po Prądniku Korzkiewskim, idąc do Pustelni zobaczyłam w domku po prawej stronie w oknie Figurkę Matki Bożej. Domek był ogrodzony drutem wydawał się niezamieszkany. Żal mi się zrobiło, że Matka Boża jest tak porzucona, dlatego zaczęłam pytać, kto jest właścicielem tego domu, bo ja chętnie odkupię tę Figurę. Do głowy mi nie przyszło, że to może należeć do Brata Bogumiła. Po kilku tygodniach dowiedziałam się, że to pracownia Brata Bogumiła. Zrobiło mi się wstyd, że chciałam zabrać Jego Figurkę. Gdybym to wiedziała, nigdy bym się nie ośmieliła wystąpić z takim pomysłem, który doszedł do Pana Tomka, znajomego Brata Bogumiła. Prawdopodobnie ok. 25 lipca 2020 roku pan Tomek do mnie zadzwonił i powiedział, że zapytał Brata, czy zechce mi dać Figurkę. Brat Bogumił się zgodził. Następnego dnia zmarł. Byłam bardzo wzruszona. Pojechaliśmy z mężem na pogrzeb do Górki Klasztornej… Kilka dni później przyśnił mi się Brat Bogumił, jako młody człowiek, który bardzo aktywnie zajmował się pielgrzymami. Przecież nie znałam Go jako młodego człowieka… skąd ten sen… Figurkę Matki Bożej pan Tomek przekazał mi 2 sierpnia – w święto Matki Bożej Anielskiej. Matka Boża jest u mnie.
26 października 2020 r (3 miesiące po śmierci Brata) spacerowałam z koleżanką, odmawiałyśmy różaniec. Mówiłyśmy, że nie można nigdzie pielgrzymować – to był czas covidu. Nagle pojawiła się myśl, że skoro nie można pojechać do Matki Bożej to może my zaprosimy Ją do nas… I zaprosiłyśmy Matkę Bożą z Lourdes. Ubrałyśmy się odświętnie, przygotowałyśmy poczęstunek. Było nawet wino. Przed Figurką MB mówiłyśmy o objawieniach w Lourdes, modliłyśmy się koronką „Do Siedmiu Boleści Matki Bożej”. A potem zastanawiałyśmy się, co takiego Matka chciałaby nam powiedzieć? Otwarłyśmy Pismo św. i trafiłyśmy na fragment Ewangelii według świętego Jana 2 1-12 „W Kanie Galilejskiej odbywało się wesele i była tam Matka Jezusa. Zaproszono na to wesele także Jezusa… CUD W KANIE GALILEJSKIEJ i słowa „była tam Matka Jezusa”!!! Zatem Maryja potwierdziła, że odpowiedziała na nasze zaproszenie. Przyszła!!!
Było jeszcze kilka spotkań, które zainspirowały nas do utworzenia Apostolatu Różańca św i Płaszcza Matki Bożej z Guadalupe w Prądniku Korzkiewskim. Oczywiście pod opieką ks. Artura. W pierwszą rocznicę powstania Apostolatu 12.12.2021 roku na zakończenie nabożeństwa ks. Artur powiedział: „W piątek prasowałem serwetki. I szukam w tych szufladach, gdzie są. I wtedy znalazłem jakieś zawiniątko. Jakieś 8-9 lat temu żył jeszcze brat Bogumił Adamczyk, który nam tę Kaplicę ofiarował swego czasu. Pustelnik. I dając to powiedział: „NA PEWNO PRZYDA SIĘ W KAPLICY” I wtedy 8-9 lat temu on mi podarował to zawiniątko. Ja nie pamiętam czy zaglądałem do niego. I teraz, po tylu latach patrzę, co to jest… Rozwijam……. Było wtedy spotkanie egzorcystów i po tym spotkaniu przyszli do mnie do domu i wtedy Brat mi to wręczył….
Brat Pustelnik podarował ks. Arturowi Wizerunek Matki Bożej Guadalupe – mówiąc, że się przyda. Ten Wizerunek jest oprawiony i krąży po domach…
5 lipca 2024 r. przyjechała do Prądnika z Meksyku Naty de Anda – założycielka Apostolatu, Wizjonerka. Było bardzo dużo ludzi. Ks. Artur mówił o podarunku Brata Bogumiła. Ludzie byli wzruszeni, a najbardziej Meksykanka… I ludzie zaczęli pytać o Brata Bogumiła a my nie mieliśmy nic… żadnych materiałów. Tylko Jego zdjęcie. Nie wiem dlaczego, ale myślę wciąż o Bracie Bogumile, wręcz czuję Jego obecność. Jakieś wewnętrzne przynaglenie… Nie wiem skąd to uczucie i dlaczego ja. zaczęłam czytać materiały na stronie https://bratbogumil.pl i pomyślałam, że to już jest coś, co można byłoby ludziom udostępnić.
Dlatego napisałam to świadectwo, ten list, który tak naprawdę jest pytaniem, czy materiały z autoryzowanej strony Brata można wydrukować i udostępniać do czytania.
Małgorzata Żurek
ŚWIADECTWO O BRACIE BOGUMILE MARIANIE ADAMCZYKU PUSTELNIKU I POKUTNIKU
ŚWIADECTWO MOJEGO NAWRÓCENIA
WSPOMNIENIE I
Mam na imię Marek i do prawdy nie wiem jak rozpocząć pisanie świadectwa o Bracie Bogumile, a przy tej okazji także o moim nawróceniu, czyli ponownym wejściu w nurt żywej Wiary katolickiej. Wszystko, co z tym się łączy, związane jest z Sanktuarium Maryjnym w Górce Klasztornej.
Dzielę się tym świadectwem dla umocnienia każdego, kto sądzi, że wszyscy o nim zapomnieli, albo iż nie jest godzien, aby o nim pamiętali.
Był czerwiec roku 2002, gdy moja mama należała już do Apostolstwa Dobrej Śmierci. Centrala tej wspólnoty modlitewnej znajduje się w Górce Klasztornej. Jako, że noszę nazwisko Górecki, zaciekawiła mnie Matka Boża Górecka Królowa Krajny z Górki Klasztornej. Zacząłem więc szukać tego miejsca na mapie, a nie było to proste zadanie, gdyż na żadnej mapie nie było miejscowości Górka Klasztorna.
Jadąc do Połczyna Zdroju, odwożąc żonę do sanatorium, za miejscowością Wyrzysk zobaczyłem tablicę informacyjną Górka Klasztorna Sanktuarium Maryjne. Pomyślałem sobie, trzeba wstąpić i zobaczyć, gdzie to jest. Odwiozłem żonę do sanatorium i wróciłem do Warszawy, do domu. Po trzech tygodniach pojechałem, aby odebrać żonę z sanatorium. Wyjechałem wcześnie rano do Połczyna i zacząłem szukać tego miejsca wedle wskazówek. Kiedy dotarłem na miejsce i wszedłem do Kościoła moim oczom ukazał się w pełnej krasie w ołtarzu głównym obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem. Padłem na kolana i nie mogłem oderwać od Niej oczu. Coś wewnętrznego zaczęło się ze mną dziać nie widziałem nic po za Nią i trwało to jakiś czas. Wtedy zrozumiałem, że jest to moja Matka, nie rodzona, tylko ta z Nieba, Matka Jezusa i Matka moja. Podniosłem się z kolan i poszedłem szukać biura Apostolstwa Dobrej Śmierci. Po drodze natknąłem się na Księdza wtedy to jeszcze nie wiedziałem, że to Misjonarz Świętej Rodziny, a był nim ks. Piotr Żelichowski. On wskazał mi miejsce i zaprowadził do kancelarii ADS. Za biurkiem siedziała bardzo miła pani. Po rozmowie z nią dowiedziałem się, że ma na imię Jadwiga i że jest Zelatorką ADS. Wówczas po dłuższej rozmowie zapisałem się do wspólnoty ADS. Był to wielki przełom w moim życiu. Zatem pobyłem w Górce jakiś czas i ruszyłem w dalszą drogę do Połczyna.
Wracając razem z żoną Mieczysławą z sanatorium, wstąpiliśmy jeszcze raz do Górki Klasztornej, aby zapisać także moją żonę do ADS. Bardzo jej się spodobało to miejsce i przepiękne Sanktuarium. W drodze powrotnej do domu dużo żeśmy rozmawiali na temat Górki i tego że mamy Matkę Bożą Górecką jako Opiekunkę naszej rodziny. Po powrocie do domu zacząłem się zastanawiać nad swoim życiem, dlaczego tak późno poznałem to miejsce, dlaczego odsunąłem się od Boga, choć byłem wychowany w wierze katolickiej. Nie minęło ze dwa miesiące jak znowu stanąłem przed obliczem MB Góreckiej Królowej Krajny.
Wtedy poprosiłem jednego z Misjonarzy Świętej Rodziny, ale już nie pamiętam który to był, a do dziś poznałem ich wielu. Poprosiłem o spowiedź świętą z bardzo długiego okresu czasu, długiego, to znaczy z około 20 lat. Była to spowiedź nie w konfesjonale, ale w zakrystii. Pod jej koniec usłyszałem takie słowa: „usiądź przed lustrem i zastanów się kim jesteś i porozmawiaj sam ze sobą.” Oto tak po maleńku z człowieka omijającego Kościół stałem się kimś zupełnie innym, kimś kto ten Kościół tworzy.
Do Górki Klasztornej jeździłem kilka razy w ciągu roku. Tam też poznałem wspaniałych ludzi tj. Misjonarzy Świętej Rodziny. Byli na różnych zagranicznych misjach i znali prawdziwe życie w ubóstwie ludzi wierzących. Nie tylko w ubóstwie materialnym, ale także duchowym. Przecież żyli długie lata bez spowiednika, bez kościoła i sakramentów Świętych, jak to miało miejsce na przykład na Białorusi. Śp. Ks. Krzysztof Pasieka MSF – Misjonarz na Madagaskarze, Ks. Karol Misjonarz z Białorusi, Ks. Grzegorz Misjonarz z Ukrainy, dzisiejszy Dyrektor ADS. Dalej w Górce Klasztornej śp. Ks. Piotr Żelichowski MSF, Założyciel i pierwszy Dyrektor ADS. W późniejszym czasie poznałem ówczesnego Dyrektora ADS Ks. Antoniego, który jako pierwszy z Misjonarzy Świętej Rodziny nawiązał kontakt z Bratem Bogumiłem. Później poznałem się z Ks. Bogusławem, który stał się wybranym wśród Misjonarzy Świętej Rodziny, duchowym powiernikiem Brata Bogumiła. Przez te minione lata poznałem wielu innych Misjonarzy Świętej Rodziny: w Górce Klasztornej, w Świdrze i tylu innych miejscach naszego kraju.
Przy mojej drugiej wizycie w Górce Klasztornej pani Jadzia z biura ADS wyjęła z szuflady Różaniec. Pokazując powiedziała „jest to Różaniec zrobiony własnoręcznie przez Pustelnika Br. Bogumiła.” Ofiarowała mi ten Różaniec prosząc, abym nauczył się go odmawiać, a wszystko będzie dobrze.
I tak zaczęła się moja zażyłość z Różańcem. Szło mi na początku bardzo ciężko, myliły się tajemnice, ale jak to mówią, parłem do przodu i było coraz to lepiej. Nigdy nie myślałem, że te kilka paciorków odmieni moje życie. Tak się jednak działo. Choćby zaniedbane przeze mnie przyjęcie sakramentu Bierzmowania. Za sprawą Matki Bożej Góreckiej postanowiłem jako już przecież dorosły człowiek przyjąć Sakrament Bierzmowania. Była to wielka łaska Boża, ponieważ wcześniej jako dziecko nie myślałem o tym, a jako młodzieniec patrzyłem na ten sakrament całkiem inaczej niż to powinno być u prawdziwego chrześcijanina. W 2004 roku zdecydowałem się zapisać na kurs przygotowawczy do Bierzmowania. W sierpniu 2004 r. zgłosiłem się do Ojców Redemptorystów w Warszawie na ulicy Karolkowej w Parafii Św. Klemensa. Stwierdziłem, że będę chodził tam na nauki przygotowujące mnie do przyjęcia Bierzmowania. To będzie dopełnienie mojego nawrócenia. Myślę, że była to decyzja Matki Bożej Góreckiej, abym właśnie poszedł na nauki do Ojców Redemptorystów, którzy kładą wielki nacisk na cnotę wiary. Moim nauczycielem w przygotowaniu do Bierzmowania był Proboszcz Parafii. Bardzo mnie w tym wszystkim wspomogła i wspierała, moja żona, która też była świadkiem mojego Bierzmowania. Pod koniec nauk nie musiałem zdawać egzaminu, gdyż prowadzący Ks. Proboszcz stwierdził, że przyszedłem tu z własnej i nie przymuszonej woli, a to jest najlepszym wyrazem dojrzałości chrześcijańskiej. I tak 15 października 2004 roku przystąpiłem do Sakramentu Bierzmowania w wieku 50 lat. Szafarzem sakramentu był Ks. Inf. Henryk Chudek. Odmawiając Różaniec stawałem się coraz to innym człowiekiem. Wówczas także zacząłem przyjeżdżać do Górki Klasztornej na spotkania opłatkowe ADS i na rekolekcje tej wspólnoty. Po pewnym czasie pani Jadzia spytała mnie „czy nie chciał bym być Zelatorem i utworzyć grupę modlitewną?” Zgodziłem się nie wiedząc jakie do końca wiążą się z tym obowiązki, zwłaszcza względem członków grupy. W Warszawie powodzenie takiego przedsięwzięcia graniczyło z cudem. Dlatego grupę modlitewną ADS utworzyłem z rodziny i ze znajomych, mieszkających w miejscowości z której pochodzili moi rodzice. To, jak dzisiaj sądzę, był mój wielki błąd. Jednak o tym w dalszej części. W prowadzeniu tej grupy pomagała mi pani Jadzia z Górki Klasztornej i Zelatorka z Trzcianki, pani Zofia z którą utrzymuję kontakt do dziś. Podczas rekolekcji ADS w Górce Klasztornej słowo Boże głosił i rekolekcje prowadził śp. Ks. Krzysztof Pasieka MSF. Warto wspomnieć, że po powrocie z Madagaskaru, gdy zajął się głoszeniem rekolekcji dla ADS, podczas jednych z rekolekcji na Śląsku, które prowadził, Ks. Krzysztof zasłabł i trafił do szpitala w którym po kilku dniach zmarł w wieku 40 lat. Był to nagły, ogromny cios dla MSF i ADS w Górce Klasztornej. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie!
Pewnego razu jako rekolekcjonista w Górce Klasztornej pojawił się Pustelnik Br. Bogumił o którym już wcześniej słyszałem, a przecież każdego dnia modliłem się na Różańcu zrobionym przez tego Pustelnika. Nie miałem okazji wcześniej spotkać Brata. Właśnie nadarzyła się taka okazja w kwietniu, na góreckich rekolekcjach. Tam spotkałem się dzięki uprzejmości pani Jadzi w kancelarii Apostolstwa z Bratem Bogumiłem Marianem Adamczykiem. Pani Jadzia mnie przedstawiła Bratu i rozmawialiśmy ze sobą. Była to dla mnie bardzo trudna rozmowa. Nigdy nie miałem możliwości rozmawiać z Pustelnikiem, nie wiedziałem jak się zachować, jak dobrać słowa, ale jakoś się udało bez żadnej wpadki. Podczas tej rozmowy zapytałem czy mógłbym odwiedzić Br. Bogumiła w jego pustelni, na co Brat wyraził zgodę. Zapisałem adres i czekałem na stosowną okazję, a ta przyszła dosyć szybko, bo w ciągu miesiąca od spotkania w Górce Klasztornej. Kiedy zięć poprosił mnie, abym zawiózł go do sanatorium do Buska Zdroju, szybko się zgodziłem, bo była to okazja do odwiedzenia Brata w Białym Kościele pod Krakowem. Nie było to z pewnością po drodze, ale co tam. Pojechałem, zięcia zostawiłem w sanatorium, a sam zameldowałem się w Białym Kościele. Jest to miejscowość na drodze z Krakowa do Olkusza w granicach Ojcowskiego Parku Narodowego. Miałem pewien problem ze znalezieniem Brata, ale „koniec języka za przewodnika.” Pierwszą napotkaną osobę spytałem o Pustelnika i tak dotarłem na miejsce.
WSPOMNIENIE II
Stanąłem pod domem Brata Bogumiła i zadzwoniłem do drzwi. Jednak nikt się nie pojawił Dlatego zdecydowałem, że będę czekał. Brat musi się pojawić. Nie przyjechałem na próżno, dlatego wsiadłem do samochodu i czekałem. Tak przeleciały około 2 godziny. Po tym czasie słyszę jak otwierają się drzwi i wychodzi Brat. Przywitałem się z nim, przedstawiłem, powiedziałem skąd jestem i gdzie się spotkaliśmy. Zaprosił mnie do środka, rozmawialiśmy jakiś czas. Po rozmowie Brat zaproponował, abyśmy wsiedli do samochodu i pojechali do Ojcowskiego Parku Narodowego, gdzie była jego pustelnia i dom, tzw. glinianka w którym jest zameldowany. Podróż nie była bardzo daleka, ale taką drogą pierwszy raz w życiu jechałem. Była tak stroma i wąska, że dwa samochody nie mogły się minąć. Praktycznie nie można było nawet nazwać tego traktu drogą, raczej wąwozem wśród skał. Po dojechaniu na miejsce poszliśmy prosto do Pustelni, mijając po drodze gliniankę, która z zewnątrz była pokryta gliną, aby przykryć drewniane bale. Pustelnia znajdowała się w skalnej grocie, ogrodzona drewnianym płotem. Po otworzeniu furtki przy której stał potężny Krzyż, zobaczyłem w głębi figurę Matki Bożej Fatimskiej przepięknie wkomponowaną w skałę groty. Pod figurą znajdowały się kwiaty i paliły się świece i znicze. Podeszliśmy do niej i odmówiliśmy Pozdrowienie Anielskie, a wcześniej pod Krzyżem Ojcze Nasz. Po lewej stronie od figury stała Pustelnia. Był to domek o trzech pomieszczeniach zbudowany prawdopodobnie z drewna które Brat dostał od pobliskich mieszkańców, oraz tego co znalazł na terenie parku. Pierwszym pomieszczeniem była sień, gdzie były różne potrzebne rzeczy Brata buty, ubrania i wiele innych rzeczy potrzebnych w tym wyjątkowym gospodarstwie. Drugim pomieszczeniem była izdebka mieszkalna w której było łóżko, czyli trumna w której Pustelnik spał. Obok stał klęcznik razem z sekretarzykiem. Ma to swoją jakąś nazwę, ale nie wiem jaką. Na wprost okno wychodzące na figurę Matki Boskiej. Po prawej stronie stał kaflowy piec zrobiony przez Brata, który służył do ogrzewania pomieszczeń jak i podgrzewania potraw. Następnym pomieszczeniem była kaplica w której znajdował się ołtarz z tabernakulum stała tam też szafa w której znajdowały się naczynia liturgiczne i wszystkie potrzebne księgi do odprawiania Mszy świętej. Znajdował się tam także ornat, komża oraz wór pokutny w którym Pustelnik chodził po całej Polsce, głosząc hasło: „Pokuty, Pokuty, Pokuty” jak wypisane było na worze. Ów wór Pokutny zrobiony był z juty, to taki materiał jak był używany do produkcji worków na zboże i ziemniaki. Materiał wora pokutnego Brata był grubszy, posiadał długie rękawy, a sięgał do samych kostek. Suchy ważył około 10 kilogramów, a kiedy namókł podczas deszczu, to jego waga była przynajmniej trzy razy większa. W kaplicy było okno, które wychodziło na furtkę tak, aby Pustelnik mógł widzieć, kto do niego idzie. Przepraszam, że piszę to w czasie przeszłym, ale nadal to wszystko istnieje, tylko Brata Pustelnika nie ma wśród nas.
Pustelnik bardzo dużo choć w krótkim czasie opowiedział mnie o tym miejscu. Opowiadał o zacnych gościach, którzy go tu odwiedzili. O Ojcu Franciszkaninie Zenonie Żebrowskim, który z Ojcem Maksymilianem Kolbe był w Japonii. O panu Franciszku Gajowniczku, którego św. Ojciec Kolbe uratował od śmierci w bunkrze głodowym, w Oświęcimiu. Zostawili oni po sobie pamiątki. Po prawej stronie Pustelni Ojciec Żebrowski posadził modrzew, a pan Gajowniczek po lewej stronie Pustelni, posadził dąb.
Zanim powstała pustelnia, Brat spał w grocie na liściach. Grota ma kilka metrów głębokości, a temperatura we wnętrzu latem jak i zimą jest stała i wynosi 7 stopni. Przeszliśmy później do lepianki, którą Brat wybudował na starych fundamentach domu mieszkalnego. Dlatego można go było tam zameldować. Warunki spartańskie: bez bieżącej wody po którą trzeba było chodzić do źródełka, bez ubikacji i łazienki wychodek na zewnątrz zimą i latem. Zimą ciepło z kuchni kaflowej, jeśli wcześniej zebrało się drewno. Tylko ktoś taki jak Pustelnik, oddany życiu ascetycznemu, mógł wytrzymać. Nie podejrzewam, aby ktoś z młodych ludzi odważył się dzisiaj mieszkać w takich warunkach. Pokazał mi Brat także studzienkę, którą sam wykopał nad brzegiem rzeczki, która tamtędy przepływa. Ta rzeczka nazywa się Prądnik. Do studzienki spływa woda spod groty. Jest to prawdopodobnie źródełko z czystą, krystaliczną wodą. Można powiedzieć z cudowną wodą, bo wypływającą spod groty, gdzie jest Matka Boża Fatimska. Napisałem Fatimska, bo obok figury na skale są umocowane trzy słowa „POKUTY, POKUTY, POKUTY.” Po powrocie do Białego Kościoła i pod koniec wizyty u Brata Pustelnika spytałem, czy mógłbym go jeszcze odwiedzić, gdyż chciałem przywieźć żonę i zięcia, którego miałem odebrać z sanatorium za 3 tygodnie. Brat wyraził zgodę i tak się rozstaliśmy.
WSPOMNIENIE III
Szybko minęły te trzy tygodnie i z nów byłem u Brata w Białym Kościele. Przyjechałem z żoną i zięciem, którego odebrałem z sanatorium. Znów jazda wąwozem na dół do Prądnika. Prądnik, to nazwa wsi na granicy Ojcowskiego Parku Narodowego oraz nazwa rzeczki przepływającej przy grocie Brata. Żona była bardzo zafascynowana grotą, pustelnią, glinianką oraz całą przepiękną okolicą. Wizyta u Brata trwała kilka godzin i trzeba było wracać do Warszawy. Każdemu z nas Brat ofiarował po Różańcu, które sam robił. Każdy z tych Różańców jest ofiarowany Matce Bożej i przez Nią uświęcany. Brat wyjaśnił na czym to polega. Brat nosi z sobą na sercu za pazuchą figurkę Matki Bożej z którą się nigdy nie rozstaje. Była to figurka znaleziona na śmietniku, bardzo zniszczona. Brat poprosił Braci Franciszkanów z Niepokalanowa, aby mu ją naprawili. Bracia odnowili, posrebrzyli i figurka nabrała przepięknego blasku. Podczas robienia różańcy Brat wyjmuje figurkę i stawia ją na stole. Każdy ze zrobionych różańcy jest kładziony u stóp Matki Bożej z prośbą o poświęcenie i ofiarowanie Jej tak, by były one uświęcone. Figurka ta, jak opowiadał Brat, uratowała cudownie wiele istnień ludzkich. Lecąc samolotem do Ziemi Świętej samolot wpadł w takie turbulencje, wyłączył się jeden z dwóch silników i samolot stracił moc ciągu i zaczął pikować do ziemi. Brat wtedy wyjął figurkę i zaczął się gorliwie modlić o uratowanie życia załogi i pasażerów. Na pokładzie samolotu został ogłoszony alarm kolizyjny po kilkunastu sekundach, może trwało to z pół minuty spadania w dół, silnik się włączył i wyrównał lot, co uchroniło przed katastrofą.
Tak działa Wiara i modlitwę Brata. Wrócę do pożegnania z Bratem. Ponieważ nie chciałem z tego miejsca odjeżdżać, poprosiłem Brata, czy mógłbym go jeszcze odwiedzić. Poprosił mnie, że jak będę się do niego wybierał, to żebym przyciągnął przyczepę, zgodziłem się bez namysłu. Prośba ta wiązała się z tym, że Brat chciał zgromadzić opał na zimę i trzeba było Bratu ten opał przewieźć. Musiałem się liczyć z trochę dłuższym pobytem w Białym Kościele, z czego byłem ogromnie rad.
Pierwszego dnia po moim przyjeździe Brat pokazał całe swoje gospodarstwo, warsztat w którym robił paciorki do różańcy. Było to pomieszczenie w wolno stojącej komórce, w której stały obrabiarki pamiętające czasy między wojenne. Choć stare, to w pełni sprawne i bardzo dokładne. Cztery maszyny: trzy tokarki do drewna, każda z nich służyła do innej obróbki. Czwarta, to piła tarczowa, specjalnie skonstruowana do cięcia długich, a bardzo cienkich listew. W warsztacie tym stała figura św. Józefa, wykonana z drewna lipowego. Był też specjalny bęben do obtaczania paciorków. W bębnie znajdowały się kamienie z morza Martwego. Po obejrzeniu gospodarstwa pojechaliśmy do pana Marcina Litewki aby się umówić, kiedy możemy przyjechać po trociny i odpady drewniane na opał.
Pan Marcin prowadził zakład stolarski i zawsze Bratu pomagał, w zakładzie ciął drewno dzikiej gruszki na grube deski które to Brat później obrabiał u siebie robił też Bratu Krzyżyki do różańców. Posiadał do tego specjalną obrabiarkę. Umówiliśmy się, że będziemy za dwa dni. Po powrocie do Brata długo żeśmy rozmawiali i ustaliliśmy, że następnego dnia pojedziemy do Kalwarii Zebrzydowskiej, aby odprawić Drogę Krzyżową. Z samego rana pojechaliśmy do kościoła parafialnego pod wezwaniem św. Mikołaja na Mszę św. Proboszczem był Ks. Marian, przyjaciel Brata. Po Mszy św. zaprosił nas na śniadanie, fantastyczną wiejską jajecznicę. Chwilę porozmawialiśmy wspominając o naszych zamiarach wyjazdu do Kalwarii, około 100 km od Białego Kościoła. Droga Krzyżowa w Kalwarii prowadzona przez Brata, to przeżycie nie do opisania. Czułem się tak, jakbym szedł tam w Jerozolimie za Jezusem. To było coś, czego nigdy nie doznałem i nie przeżyłem. Tego dnia właśnie zrozumiałem, że trafiłem na tego, który pokaże mi prawdziwą duchowość i będzie moim przewodnikiem w wierze. Po powrocie do Białego Kościoła, Brat zostawił mnie w murowanym domu, którym opiekował się po śmierci właścicieli’ państwa Chojnackich, a których dzieci zgodziły się, aby goście Brata mogli tam przebywać i nocować. Kiedyś ten dom służył dla pielgrzymów, którzy to szli na Jasną Górę. Zostałem w tym domu sam. Brat poszedł do swojego drewnianego domku. Zacząłem rozmyślać o sobie i o tym, co ja tu robię? Przed oddaleniem się Brat powiedział, żebym czuł się tu, jak u siebie w domu i spotkamy się rano przed Mszą świętą.
Brat był jakiś czas w klasztorze Kamedulskim i stamtąd wziął niektóre rygory życia pustelniczego. Dlatego zostawiał mnie po posiłku obiadowym o godzinie 14,oo i szedł do swojej samotni. Kładł się wcześnie spać, bo pobudkę miał o godzinie 3,15 rano i modlił się do godziny 6,00. W jego sypialni był klęcznik, stał pod oknem. Okno było na wprost Kapliczki z białego piaskowca w którą wkomponowana była figura Matki Bożej Niepokalanej. I tak klęczał, odmawiając różaniec i modlitwy. Kamedulski Erem na Krakowskich Bielanach razem z Bratem odwiedziliśmy następnego dnia. Brat pokazał mi w podziemiach krypty grobowe, gdzie byli pochowani jego nauczyciel i przyjaciel. Następnie pojechaliśmy do Łagiewnik, gdzie byliśmy na Mszy świętej. Po Mszy św. wróciliśmy do Białego Kościoła na posiłek i znów rozstanie do rana. Każda nasza podroż samochodem zaczynała się modlitwą i odmawianiem różańca. Któregoś dnia stwierdziłem, że nie wiem, czy mam tyle włosów na głowie, ile odmówiliśmy paciorków.
Następny dzień, to poranna Msza święta, śniadanie i wizyta u pana Marcina. Ponownie po trociny i okrawki drewna spod piły taśmowej. Tego dnia zrobiliśmy trzy kursy, za każdym razem przyczepa załadowana workami z trocinami, a pod nimi kawałki drewna opałowego.
Kolejnego dnia pojechaliśmy jeszcze raz do pana Marcina po grube dechy z dzikiej gruszki, które pan Marcin wyciął dla Brata na paciorki różańcowe. Deski te były u Brata układane obok warsztatu tak, aby padał na nie deszcz, żeby tylko nie wyschły, bo suche nie dały by się obrabiać. Dzika gruszka jak wyschnie jest tak twarda, że potrafi zniszczyć nóż w tokarni, wyszczerbić lub wyrwać z imadła. Po rozładunku desek pojechaliśmy do pustelni tą wąską i stromą drogą .Obok pustelni przy gliniance znajdował się składzik drewna przykryty starą płachtą z namiotu wojskowego. Trzeba było to drewno przewieźć do Białego Kościoła. Zrobiliśmy z tym drewnem dwa kursy. Był moment, że bałem się że moja skoda nie da rady z pełną przyczepą pod tą górę, ale Opaczność Boża czuwała nad nami i wszystko się udało. Różnica wzniesień między pustelnią a Białym Kościołem nie wiem dokładnie, ale jest miejscami ponad 15% na odcinku ponad 1km. I tak jak poprzedniego dnia po obiedzie Brat poszedł do swojej samotni, a ja ze swoimi myślami pozostałem sam.
WSPOMNIENIE IV
Kolejny dzień rozpoczął się Mszą świętą i porządkowaniem tego, co żeśmy nawozili przez te dwa dni. Układanie drewna w komórce, chowanie worków z trocinami, aby nie zamokły. W tym czasie przyszła do Brata sąsiadka z naprzeciwka, pani Bogusia, przyniosła ciasto, które sama upiekła. Przyniosła także obiad, mówiąc: „widzę że Brat ma gościa i ciężko pracujecie, to na osłodę ciężkiej pracy obiad, bo na pewno nie będzie czasu na przygotowanie posiłku.” Była i jest to bardzo pobożna i uczciwa kobieta, żona i matka kilkorga dzieci, które przychodziły do Brata w odwiedziny, a na urodziny i imieniny Brata, przynosiły mu własnoręcznie zrobione laurki. Pani Bogusia opiekowała się gospodarstwem Brata, kiedy on wyjeżdżał na pielgrzymki do Ziemi Świętej jako przewodnik grup pielgrzymkowych. Bardzo dobrze znal kilka języków w mowie i piśmie, w tym Hebrajski, gdyż ukończył kurs tego języka w Jerozolimie. Łącznie przebywał w Ziemi Świętej, licząc te wszystkie pielgrzymki oraz kursy języka, całe 11 lat. Trochę żeśmy porozmawiali z panią Bogusią, była ciekawa kim jestem i skąd do Brata przyjechałem. Po rozmowie wzięliśmy się do dalszej pracy. Niektóre worki trzeba było wnieść do domu, dzięki czemu poznałem dom Brata w Białym Kościele. Dom ten dostał Brat w spadku po bezhabitowej zakonnicy, która w nim przed wstąpieniem do klasztoru mieszkała. Brat nie posługując się pieniędzmi, nie mógł mieć nic własnego. Dlatego ta darowizna została zawarta ustnie oraz na papierze, ale nie w formie aktu notarialnego. Przez brak aktu notarialnego po śmierci zakonnicy doszło do następującej sytuacji. U pani Geni zjawił się krewny zmarłej zakonnicy i przejął posiadłość z domem, a następnie sprzedał ten dom razem z ogrodem. Może jednak o tym później.
Dom w środku miał kilka izb. W jednej z nich, w długie jesienne wieczory, Brat nawlekał różance z paciorków, które wcześniej wytoczył na tokarkach. Była tam także sypialnia z oknem wychodzącym na ogród, a pod oknem stał klęcznik do modlitwy. Było też pomieszczenie kuchenne, gdzie stał piec kaflowy razem z kuchnią kaflową. Była również łazienka. Moim zdaniem były w tym domu całkiem odmienne warunki, niż w gliniance obok pustelni. Jak poznałem Brata był to 74 letni człowiek, którego życie nie oszczędzało i sam też, zgodnie ze swoim powołaniem, nie szukał wygód. Żył bardzo skromnie, choć jedzenia u niego nie brakowało. Okoliczni mieszkańcy przychodzili do niego, przynosząc mu różne rzeczy, a to do jedzenia, a to do ubrania. Były to z reguły artykuły spożywcze, które sami na wsi robili. Upieczony w domu chleb, jaja od podwórkowych kur, sery i mleko, a także masło, prosto od znajdujących się prawie w każdym gospodarstwie krów. Gospodarze, jak zabili świniaka, to przynosili Bratu wyroby wędliniarskie, nie wspominając wszelakiego rodzaju warzyw i owoców z przydomowych ogrodów i sadów. Brat z reguły starał się nie jeść mięsa zostawiał je dla gości. Będąc u niego nigdy nie czułem się głodny.
Przychodziło do niego wiele osób ze swoimi problemami i z prośbą o modlitwę. Nigdy nikomu nie odmawiał pomocy. Modlił się gorliwie w intencjach o jakie go poproszono. Był także czas, kiedy nie przyjmował nikogo. To Wielki Post i Adwent. Te dwa okresy Roku Liturgicznego były wyłącznie przeznaczone dla Brata, a Brat wyłącznie dla Pana Jezusa. Wielki Post był prawdziwym postem o suchym chlebie i czystej wodzie… i nie przyjmował żadnych innych posiłków. Ja mając brata stryjecznego, piekarza, poprosiłem go o suchary dla Brata. Piotrek nie sprzedane chałki w piekarni kroił i suszył na piecu i takie suchary przywoziłem Bratu na czas Adwentu. Wiem, że Brat z początku naszej znajomości nie ufał mi, bo co może być dobrego z Warszawy, grzesznego miasta. Jednak ja starałem się tego nie zauważać i robiłem wszystko, aby pozyskać Brata zaufanie. Dzisiaj myślę, że to mi się udało, a to zaufanie Brata ceniłem i cenię najpierw jako wymierny owoc mojego nawrócenia. Myślę, że właśnie dlatego, abym się szczerze nawrócił, Bóg postawił na mojej drodze takiego człowieka, który miał mi pokazać na czym polega prawdziwa wiara.
Wróćmy jednak do dalszej naszej wspólnej pracy przy drewnie i workach z trocinami. Po skończonej pracy poszliśmy na obiad, a na deser było ciasto. Krótka rozmowa o mijającym dniu i już szykowanie się do powrotu, do Warszawy. Podczas rozmowy ustaliliśmy, że jeżeli będzie coś potrzeba, to Brat będzie do mnie dzwonił od pani Bogusi.
Wyjeżdżałem od Brata bardzo szczęśliwy, że mogłem mu pomóc i że nasza znajomość rozwija się w dobrym kierunku wspólnego zaufania. Nigdy od Brata nie wyjeżdżałem z pustymi rękoma, zawsze miałem paczkę ze słodyczami dla żony i kawą dla siebie, którą Bratu przysyłał ze Stanów Zjednoczonych jego siostrzeniec, Józek.
WSPOMNIENIE V
Po pożegnaniu z błogosławieństwem Brata pojechałem do domu. Jednak nie próżnowałem, ponieważ w grudniu pojechałem do Górki Klasztornej na spotkanie opłatkowe ADS. Przy okazji chciałem wyjaśnić sprawę mojej grupy modlitewnej. Spotkałem się w Górce z panią Zosią i opowiedziałem o moich problemach z prowadzeniem grupy ADS. Wiążą się one najczęściej z tym, że ludziom ze Wspólnoty brakuje czasu, żeby się spotykać na formację, na modlitwę, bo wszyscy zabiegani, raz jednemu nie pasuje, raz innemu, a z takich jak ja to nazywam „szarpanych” spotkań, nikt nie odnosi korzyści. Przychodziły na spotkania dwie, a czasem i jedna osoba, a pozostałe usprawiedliwiały się właśnie brakiem czasu lub sprawami rodzinnymi. Doszło do tego, że na zamówienie intencji mszalnych, do których się zobowiązaliśmy, praktycznie ofiarę składałem ja i jeszcze jedna z członkiń. Zelatorka Zosia doradziła, aby w tej sprawie pójść do sekretariatu i porozmawiać z Zelatorką Jadzią oraz Ks. Dyrektorem, co też zrobiłem. Podczas tej rozmowy ustaliliśmy, że powinienem zawiesić swoje zelatorstwo, gdyż funkcjonowanie grupy w ten „szarpany” sposób nie było do utrzymania. I tak się stało.
Podczas tej rozmowy dowiedziałem się też, iż będzie budowana kaplica ADS wraz z drogą Krzyżową w podziemiach góreckiego kościoła. Wcześniej pokazał i
oprowadził mnie po tych podziemiach Brat Roman, świecki wolontariusz, można powiedzieć „naczelny kucharz Górki Klasztornej.” Bratu Romanowi zawdzięczam wiele, ponieważ, gdy byłem w Górce zapraszał mnie do siebie i zawsze częstował mnie fantastycznymi, smakowitymi, daniami robionymi specjalnie dla mnie. Brat Roman potrafił zrobić fantastyczne rzeczy z posiłków, które zostały z poprzedniego dnia. Dbał o to, aby nic się nie marnowało. Ustaliliśmy z panią Zosią i panią Jadzią, że porozmawiam z Bratem Bogumiłem, aby zdecydował, której ze stacji Drogi Krzyżowej w podziemiach, chciałby być ofiarodawcą. Wiadomo, że Brat nie posługuje się pieniędzmi, więc podjęliśmy się sfinansować wybraną przez Brata stację, a on swoim zwyczajem położył na tym przedsięwzięciu duchową pieczęć swojej modlitwy i cierpienia. Brat wybrał 12 stację Drogi Krzyżowej, a ja razem z panią Zosią wpłaciliśmy na konto pieniądze. Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta, że ta 12 stacja Drogi Krzyżowej jest ufundowana przez Brata, bo nie nasze pieniądze, ale Jego intencja, modlitwa i cierpienie, stanowią o wartości tej stacji.
Podczas rozmowy z Bratem dowiedziałem się, że w kwietniu 2008 r. leci do Ziemi Świętej z ks. Bogusławem i jego rodzicami. Poprosił mnie, bym po pielgrzymce, odebrał Go z lotniska Okęcie. Odebrałem Brata z lotniska i poprosiłem, aby odwiedził nasze skromne progi. Przyjechaliśmy do naszego mieszkania, bo mieszkamy w bloku. Żona moja była przeszczęśliwa, że może gościć Pustelnika. Podała posiłek i długo żeśmy rozmawiali. Brat ofiarował żonie figurkę Matki Bożej przywiezioną z Jerozolimy. Ta figurka stoi w naszym pokoju i często wspominamy ten dzień. W międzyczasie zadzwoniła pani Zosia, Zelatorka z Trzcianki. Ta sama z którą się wcześniej widziałem w Górce. Poprosiła, czy Brat mógłby odwiedzić Trzciankę i spotkać się z jej grupą ADS, składającą się ze starszych osób. Chcieli bardzo poznać Brata Pustelnika. Brat wyraził zgodę. Następnego dnia rano, Msza święta w kościele po wezwaniem św. Marka. Posiłek i pakowanie się na daleką podróż. Z Warszawy pojechaliśmy na naszą działkę, bo bardzo chciałem Bratu pokazać kapliczkę z figurką Matki Bożej Niepokalanej, którą postawiłem, jako wotum wdzięczności za okazane łaski. Zwłaszcza za uratowanie przed śmiercią naszej córki oraz za moje zerwanie z nałogiem palenia papierosów. Stało się to w ciągu jednego dnia. I to po 15 latach ciągłego palenia. Jednego dnia, 2 lutego w Matki Bożej Gromnicznej, rzuciłem palenie.
Bratu bardzo spodobała się kapliczka i obiecał, że zrobi różaniec dla Matuchny. Z działki wyruszyliśmy do Trzcianki. 450 km drogi. Podczas tej podróży odmawialiśmy różaniec i Brat opowiadał o swoich przeżyciach, o przygodach z czasu, gdy chodził po całej Polsce w worze pokutnym. Było wiele zdarzeń, były przezwiska, pobicia, podpalanie brody, areszty na komisariatach, przesłuchania przez dawną milicję. Prócz tego były też i przyjemne zdarzenia, jak podanie adresu na nocleg do księdza przez komendanta posterunku. Wiele z tych zdarzeń opisał Brat w książce pod tytułem „Listy z pokutnej trasy”.
Dotarliśmy pod wieczór do Trzcianki, gdzie pani Zosia załatwiła nam nocleg i zakwaterowanie na plebanii. Tam zjedliśmy kolację i mogliśmy spokojnie pójść na spoczynek po długiej i wyczerpującej podróży. Następny dzień był bardzo pracowity. Poranna Msza święta, śniadanie w refektarzu razem z księżmi z parafii. Spotkanie z panią Zosią i jej podopiecznymi w kaplicy szpitalnej w Trzciance. Msza święta w tej że kaplicy. Następnie obiad u pani Zosi spotkanie Brata z Ks. Kapelanem szpitalnym i zastępcą pani Zosi w prowadzeniu Wspólnoty ADS, z panią Alą. Po tym spotkaniu poszliśmy na plebanię na odpoczynek. Dzień następny. Po Mszy i śniadaniu wizyta Brata Bogumiła w Szkole Katolickiej, w której Brat został gorąco przyjęty przez dzieci z rodzicami, dyrekcję z nauczycielami tej placówki oświatowej. Przywitano Brata kwiatami, występami dzieci, a spotkanie uwieńczono wspólnymi rozmowami. Brat odwdzięczył się, rozdając różańce przez siebie zrobione, a poświęcone w Jerozolimie. Mówiąc poświęcone w Jerozolimie, mówimy nie tylko o samym poświęceniu różańców, ale także o tym, że Brat kładł te różańce w miejscach świętych Grobu Pańskiego i innych, uświęconych obecnością Pana Jezusa miejscach Jerozolimy. W ten sposób otrzymywały te różańce wartość duchową najwyższej miary. Brat ofiarował nauczycielkom Szkoły Katolickiej piękne torby z haftowanym widokiem Jerozolimy. Wspólny obiad zakończył szkolne spotkanie Brata. Później odpoczynek do godziny 17.00 tj. do Mszy świętej w kościele parafialnym. Przyszło bardzo dużo ludzi, a po Eucharystii Brat opowiadał o Ziemi Świętej. Trwało to opowiadanie około trzy godziny. Mimo to wszyscy siedzieli z zapartym tchem słuchając Brata. Ta Msza św. kończyła wizytę Brata w Trzciance.
Następnego dnia we wtorek po Mszy świętej i śniadaniu pojechaliśmy do Górki Klasztornej, gdzie Brat spotkał się z Ks. Piotrem Żelichowskim MSF pierwszym dyrektorem ADS. Po wizycie w Górce pojechaliśmy do Torunia, do rodziny Brata Bogumiła. Spędziliśmy tam cały dzień, a następnego dnia pojechaliśmy do Lichenia. Tam byliśmy na Mszy świętej. Po Eucharystii udaliśmy się do Kazimierza Biskupiego, do Seminarium Misjonarzy Świętej Rodziny, gdzie czekał na nas Ks. Bogusław. Byliśmy tam chyba ze dwie godziny, po czym Ks. Bogusław wziął Brata do swego samochodu i poprosił żebym jechał za nimi. Z początku jechaliśmy drogą asfaltową, ale później skręciliśmy w las, jechaliśmy leśną drogą jakiś czas. Wydawało mi się, że parę kilometrów, bo droga przypominała drogę na poligonie wojskowym. W pewnym momencie ujrzałem wielką polanę a na niej przepiękny stary klasztor Kamedulski był to Erem OO. Kamedułów na Bieniszewie. Dzięki Ks. Bogusławowi mogliśmy wejść do środka. Furtę klasztorną otworzył nam furtian, Brat Kameduła, który niczym z wyglądu twarzy nie różnił się od Brata Bogumiła. Długa, siwa broda, tylko habit w innym kolorze i pocerowany Furtian poznał Brata Bogumiła, wpuścił nas do środka, a tam dopiero zobaczyłem surowość reguły kamedulskiej. Samo wnętrze kościoła nie przypominało kościołów parafialnych, nie ma tylu złoceń, tyle światła. Przepraszam, że tak napiszę, ale bardziej przypominało kaplicę pogrzebową. Nawy boczne dopiero pokazały inne wrażenie, przepiękne złocone ramy obrazów i wiele światła. Przeszliśmy później do podziemi, gdzie są krypty z pochowanymi zakonnikami. Wygląda to zupełnie inaczej jak w podziemiach, gdzie trumny stoją w pojedynczych grobowcach. Tu jest ściana z otworami w które są wsuwane trumny zakonników, a później zamurowywane, a w miejscu zamurowania jest pisana tablica nagrobna z zakonnym imieniem zakonnika, ilością lat przeżytych w zakonie, datą śmierci i wiekiem zakonnika. Jest też jego nazwisko, ale wszystko pisane po łacinie. Z Bieniszewa Brat pojechał z Ks. Bogusławem, a ja wróciłem do Warszawy.
Około czerwca Brat zadzwonił do mnie, czy mógłbym przyjechać do miejscowości Żminne, niedaleko Parczewa, aby pomóc w wykopaniu dołu pod nową pustelnię dla Brata. Całość finansował Józek ze Stanów Zjednoczonych, syn siostry Brata Bogumiła. Oczywiście zgodziłem się i pojechałem do Żminnego. Byłem tam wcześniej kila razy, gdyż co jakiś czas przebywał tam Brat u zaprzyjaźnionej rodziny państwa Sutryków. Oni też użyczyli gruntu pod nową pustelnię. Ze względu na długą znajomość, jak i dlatego, że Syn tych Państwa jest księdzem nowa pustelnia, na stare lata Brata Bogumiła, miała stanąć właśnie na terenie ich gospodarstwa.
Jadąc tam pomyślałem, że należy wziąć z sobą dobry szpadel do kopania. Na miejscu czekał na mnie Brat Bogumił z siostrzeńcem, Józkiem. Nie wiedziałem jak to będzie bo przecież w 2005 r. miałem operowane obie ręce; cięte nadgarstki i jeden łokieć; tak zwana „cieśnia nadgarstka.” Jednak mimo obaw wzięliśmy się do pracy, to znaczy do zrobienia wykopu o wymiarach: 4 m długości, 4 m szerokości i 3 m głębokości. Z początku szło dość lekko z tym, że każdą taczkę ziemi trzeba było odwozić spory kawałek. Pierwszego dnia bardziej się umęczyłem odwożeniem taczek, niż kopaniem. Następnego dnia okazało się jak praca będzie wyglądała. Najpierw ziemia, a dalej twarda glina, momentami tak twarda, że trzeba było stawać na szpadel, aby coś ukopać. Do tego te taczki, każdy załadowany urobek wywieźć. Rano najpierw jechaliśmy 12 km do kościoła na Mszę świętą do Parczewa. Powrót, śniadanie i kopanie z wywożeniem. O godz. 12.00 Anioł Pański, o 14.30 obiad i Koronka do Miłosierdzia Bożego. Ponieważ był czerwiec, dzień długi, więc pracowaliśmy do samego wieczora. W tym czasie wyżywienie mieliśmy super. Józek ze Stanów przywiózł wyroby wędliniarskie, które były produkowane w jego prywatnej firmie. Smakowo to tak jak kiedyś było u nas, że szynka smakowała jak szynka, a baleron jak baleron, polędwica jak polędwica. Nie tak jak teraz, gdy wszystko o jednym smaku… i jak byś zamknął oczy, to w smaku nie wiadomo co się je. Kopanie dołu trwało od poniedziałku do soboty. Dalsza praca, to robota Józka. Ja wieczorem pojechałem do domu, a Józek od poniedziałku miał murować fundament, piwnicę. Pod koniec sierpnia Brat zadzwonił, czy mógłbym przyjechać i pomóc kopać rów do przeciągnięcia przewodu wodnego i elektrycznego. Zaraz wsiadłem w samochód i przyjechałem do Żminnego, aby im pomóc przy następnym kopaniu.
WSPOMNIENIE VI
Moim oczom ukazała się piękna Pustelnia, budynek z cegły z połyskiem, specjalnie wypalanej, pokryty pięknym blaszanym dachem. Nic, tylko stać i podziwiać, ile pracy włożył Józek. Wymiary budynku: 4 m długości, 3 m szerokości i część naziemna, to 3 m wysokości. Jest tam część piwniczna o głębokości 2,5 m. Są tam dwa pomieszczenia, pierwsze, to sień, taki przedpokój, który jest oddzielony drzwiami od pokoju w którym na wprost drzwi jest ołtarzyk nad którym wisi zabytkowy krzyż. Po prawej stronie stoi stolik nad którym wisi obraz Matki Bożej w kwiatach. Jest to przepiękny obraz, dzisiaj już słynny na całą Polskę, a nawet znany też w świecie. Jest to obraz Niepokalanego Serca Maryi w otoczeniu przepięknych kwiatów. Brat stwierdził, że będzie to obraz dla kultu Maryjnego. I nie wiem, czy tak się już nie stało. Wisi on na wprost okna przez które wpadają promienie słoneczne, oświetlając obraz. Po lewej stronie znajduje się łóżko Brata, stoi pod oknem. Do końca nie opisałem ołtarzyka, po lewej stronie krzyża wisi obraz przedstawiający Matkę Bożą Bolesną, siedzącą na kamieniu. Na kolanach trzyma koronę cierniową, leżąca na czerwonej szacie w którą był ubrany Pan Jezus. Wewnątrz korony są gwoździe, którymi był przybity Jezus do Krzyża. Jest tez trzeci obraz, przedstawiający Boga Ojca. Wisi nad drzwiami u wejścia do pokoju. Tak wygląda nowa pustelnia obecnie. Wtedy jeszcze nie był całkowicie wykończony środek, gdyż Józkowi kończył się czas pobytu i musiał wrócić do Stanów. Przywitałem się oczywiście z gospodarzami na których terenie stoi pustelnia Brata Bogumiła, i oczywiście z zapracowanym Józkiem. Po krótkiej rozmowie przebrałem się i wziąłem do pracy, czyli kopania rowu o głębokości 70 cm i szerokości 50 cm w długości na oko, około 70 m. Kopanie szło mi o wiele lepiej, niż wykop pod pustelnię. Ziemia była miękka, nie było gliny, a i urobku nie trzeba było wozić taczkami tylko odrzucać na bok. Po około 3 godzinach pracy przerwa na obiad, ugotowany przez właścicielkę terenu na którym stała pustelnia, panią Marię. Podczas posiłku rozmowa o tym, że Józek musi wrócić do Stanów. Był tu już prawie trzy miesiące. Po zakończeniu posiłku, Koronka do Miłosierdzia Bożego. Dalsze kopanie, a Józek kończył budowę z zewnątrz, bo środek miał dokończyć, jak przyjedzie następnym razem. Przebywałem tam trzy dni. Po wykopaniu zostały położone przewody i kable, a zasypanie, to już była „bułka z masłem.” Podłączenie, to miała być robota Józka.
Trzeciego dnia po południu pożegnałem się z gospodarzami z Józkiem i oczywiście z Bratem Bogumiłem, pobłogosławił mnie na drogę, a co do zapłaty za wykonaną prace, to „zapłata w Dolinie Jozafata.” Nie wiem, czy już wspominałem, ale zawsze po wykonanej pracy na rzecz Brata, zawsze było to samo powiedzenie. Ponieważ Brat nie posługiwał się środkami finansowymi, ja wiedziałem o co się rozchodzi i zawsze przyjmowałem to z uśmiechem na ustach. Nie wiem czy wszyscy wiedzą co to Dolina Jozafata, ale to miejsce pochówku czyli cmentarz. Brat tym samym chciał powiedzieć, że zaplata za dobro dokonane w życiu, zapłata przyjdzie po śmierci. I tak rozstaliśmy się z Bratem.
Jest rok 2009. Rozmawiam z moim kolegą Mirkiem. Mówię mu, że znam Pustelnika z Ojcowskiego Parku Narodowego. Bardzo go zaciekawiła ta postać, spytał mnie, czy moglibyśmy Brata odwiedzić. Powiedziałem, czemu nie. Telefon do Brata i rozmowa z Bratem, że mam kolegę bardzo zagubionego w swoim życiu, że jest nałogowym alkoholikiem, bardzo dobrym i prostym człowiekiem. Tylko przez ten nałóg zagubionym. Brat wyraził zgodę pod warunkiem, aby było to było po Wielkanocy, no i co najważniejsze, aby kolega, którego przywiozę, był trzeźwy. Przekazałem to Mirkowi. Powiedział, że będzie wszystko ok.
Zaraz po Świętach Wielkiej Nocy pojechaliśmy do Brata, do Białego Kościoła. I tak jak zawsze, przywitanie, rozmowa, a później jazda samochodem do Pustelni. Tam na dole Mirkowi bardzo się spodobało, ale przykuło uwagę jego ogrodzenie. Z zawodu był budowlańcem, więc zaczęliśmy rozmawiać jak by można to poprawić. Na tym się rozmowa zakończyła. Brat pokazał mu pustelnię, gliniankę i wróciliśmy do Białego Kościoła. Brat zaprowadził nas do murowanego domu, poczęstował posiłkiem i powiedział, że teraz idzie do siebie, a rano się spotykamy i pojedziemy do Kalwarii Zebrzydowskiej, a później po odprawieniu Drogi Krzyżowej do Łagiewnik, do Miłosierdzia Bożego. Tak też się stało.
Po zakończeniu Drogi Krzyżowej Brat długo rozmawiał z Mirkiem w Łagiewnikach. Jednak ja nie wiem o czym, nie chciałem im przeszkadzać. Wróciliśmy do Białego Kościoła wieczorem, kolacja i spoczynek. Po porannym posiłku rozmowa z Bratem i pożegnanie, bo musimy wracać do domu Brat ofiarował Mirkowi kilka różańcy i prosił, aby odmawiał różaniec, chociaż jedną dziesiątkę dziennie. Ja też dostałem kilka różańcy błogosławieństwo na drogę i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Podczas podróży rozmawialiśmy o Bracie i ogrodzeniu pustelni. Ustaliliśmy, że ja mam załatwić transport, a Mirek załatwi materiał, bo jak najprędzej trzeba naprawić płot. W przeciągu kilku dni część materiału była gotowa i zawieźliśmy pierwszy transport, gotowych sztachet. Była tego cała przyczepa. Następny transport odbył się, nie pamiętam, ale było to chyba drugiego dnia Misji Świętych w maju w Białym Kościele. Misje te prowadzili Misjonarze Świętej Rodziny: Ks. Bogusław z Ks. Karolem, a nie wiem, czy nie było ich trzech. W ciągu trzech dni udało nam się wymienić całe ogrodzenie pustelni wraz z drogą dojściową do niej. Jeszcze dwa dni mogliśmy uczestniczyć w Misjach. Wielce usatysfakcjonowani, że zrobiliśmy kawal dobrej roboty i jeszcze zostawili około 100 sztachet na ewentualne naprawy, wróciliśmy do domu.
WSPOMNIENIE VII
Miałem też drugiego kolegę, alkoholika, samouka, artystę malarza, wspaniałego, wrażliwego człowieka, który malował przepiękne obrazy. Pewnie dlatego piękne, że był bardzo wrażliwym człowiekiem. Z powodu nałogu został osobą bezdomną, ale potrafił się dzielić tym, co miał. Mieszkał w Warszawie na terenie sklepu meblowego w pomieszczeniu magazynowym. Nigdy nie myślałem, że tak zdolni ludzie mogą tak ubogo, tak nędznie żyć. Jednak przejdźmy do sedna sprawy. Zbyszka poznałem w tym samym okresie, co Brata Bogumiła. Często rozmawialiśmy ze Zbyszkiem o Bracie, a któregoś razu nie pamiętam dokładnie w którym to było roku 2006 czy 2007, zaproponowałem mu, że zabiorę go z sobą w fajną podróż. Była noc 0,30 podjechałem pod sklep meblowy po wcześniejszym umówieniu i zabrałem go ze sobą. Podróż trwała około 4 godzin, gdy stanęliśmy na parkingu pod murami Jasnej Góry. Trochę żeśmy odpoczęli, a o godzinie 5,30 udaliśmy się do kaplicy Cudownego Obrazu. Zbyszek z początku nie wiedział gdzie jest, bo nigdy tu nie był, a ja nie chciałem zdradzać wszystkich tajemnic. Byliśmy na porannej Mszy Świętej z odsłonięciem Obrazu. Po Mszy św. Zbyszek zaczął oglądać obrazy będące w kaplicy i te w ramach i te malowane na ścianach. Jako artystę bardzo go to interesowało. Gdy opuściliśmy Jasną Gorę powiedziałem mu, że jedziemy do Górki Klasztornej, do Matki Bożej Góreckiej. Wizerunek Matki Bożej znał, bo wcześniej poprosiłem go o namalowanie dla mnie obrazu z wizerunkiem Matki Bożej Góreckiej, taki jaki jest w ołtarzu głównym. Namalowanie obrazu zajęło mu 4 miesiące, bo robił to starą techniką. Płótno pokrył klejem zwierzęcym podgrzanym z terpentyną, aż zrobiło się tak sztywne jak blacha i dopiero nakładał farby.
Podróż trwała kilka godzin więc żeśmy sobie porozmawiali o Jasnej Górze. Wtedy dowiedziałem się, że ze mną był tam pierwszy raz. Urodził się w Warszawie na Pradze, na ulicy Brzeskiej. Najgorsza, niebezpieczna ulica po prawej stronie Wisły w tamtych czasach. W latach pięćdziesiątych miała taką renomę, aż do lat dziewięćdziesiątych a nawet i teraz można tam zostać pobitym i okradzionym. Znał praktycznie tylko dwa kościoły, które były w pobliżu Bazylikę i kościół pw. Chrystusa Króla na ulicy Skaryszewskiej, ten w którym został ochrzczony. Opowiadał jak chodził do tego kościoła i wpatrywał się w obraz w ołtarzu głównym, a jest to obraz Chrystusa Króla Wszechświata namalowany przez malarza o nazwisku Styka. Podobno na obrazie jakiś czas nie było namalowanych oczu ze względu na okupanta niemieckiego, a rozchodziło się o kolor. Malarz chciał namalować oczy niebieskie, ale żeby nie rozwścieczyć Niemców, bo to kolor aryjski, nie malował. I tak wieczorem dotarliśmy do Górki Klasztornej. Nocleg był już wcześniej załatwiony. Tam na miejscu dopiero zobaczył oryginał obrazu Matki Bożej Góreckiej. Bardzo spodobał mu się Klasztor i Gaj Dębowy. Powiedział, że może tu zostać na stałe. On też za moją namową namalował obrazy do pustelni w Żminnym i wiele, naprawdę wiele innych obrazów, które znajdują się np. u Ks. Karola na Opolszczyźnie, w Świdrze u Misjonarzy Świętej Rodziny i w wielu innych miejscach, także w Górce Klasztornej. Malując te obrazy, przynajmniej nie sięgał po alkohol. Myślę, że za tą dobroć, którą zostawił na płótnie, Pan wybaczy mu jego winy. Bo od trzech lat, jak piszę to świadectwo, Zbyszek już nie żyje. Świeć Panie nad jego duszą! No, ale wróćmy do dalszej części świadectwa.
We wrześniu 2010 odbywały się rekolekcje ADS w Górce Klasztornej, więc stwierdziłem, że trzeba na nie zabrać Mirka, aby odciągnąć go od kumpli i od kieliszka. Na samym początku września pojechaliśmy do Górki na rekolekcje, które trwały około 4 dni, razem z przyjazdem i powrotem. Mirek poznał nowe otoczenie zapoznał wspaniałych ludzi, poznał panią Zosię. Jednak jak to bywa w walce duchowej, diabeł nie dawał za wygraną na drodze zdobywania trzeźwości przez Mirka… i nie byliśmy na całych rekolekcjach… Nie wiem kiedy i gdzie napił się alkoholu i trzeba było wracać do domu.
Dosłownie minęło dwa tygodnie od tej mojej nieudanej misji ratowania Mirka, gdy otrzymałem telefon od Brata. „Jestem w Żminnym, czy mógłbyś przyjechać i przetransportować mnie do Białego Kościoła?” Odpowiedziałem, że będę i umówiliśmy się, że przyjadę 8 października. I tak też zrobiłem. Przyjechałem wcześnie rano, ale tak, aby Brat był po Mszy świętej. Spakowaliśmy wszystko, kilka walizek, na przyczepę wsadziliśmy jakąś obrabiarkę do drewna i kilka większych rzeczy. Zdążyłem jeszcze obejrzeć pustelnię, bo w międzyczasie był Józek i wykończył ją w środku. Wyłożył płytami kartonowo gipsowymi, zaszpachlował i pomalował, położył instalację elektryczną. Zostały też powieszone obrazy o których pisałem. Pożegnaliśmy gospodarzy i pojechaliśmy w kierunku Białego Kościoła, ale zupełnie inną drogą. Brat chciał pokazać miejsce, gdzie się urodził i kościół w którym został ochrzczony. Wstąpiliśmy wpierw do Lubartowa, do pani Ewy, która nawlekała Bratu różance czterotajemnicowe. Pobyliśmy tam około godziny i ruszyliśmy w dalszą trasę. Po drodze odmawialiśmy różaniec. Kierowaliśmy się na Lublin, Tarnobrzeg, więc podróż trochę trwała. Miałem czas, aby spytać się Brata, dlaczego pustelnia w Żminnym. Brat zaczął od tego, że jest tam spokój i cisza, może pisać w spokoju swoje książki. Z gospodarzami spotyka się tylko na posiłki i podróż do kościoła. W Białym Kościele nie miał warunków do rozmyślań, bo ciągle go ktoś odwiedzał niezapowiedziany, a i hałas dokoła był coraz większy od czasu, gdy jego dom przestał być ostatnim domem we wsi. Teraz na około Brata pobudowało się wiele domów i ciągle coś się dzieje. Do tego dochodzi jeszcze to, że na Lubelszczyźnie bardzo zaprzyjaźnił się z rodzicami pani Marii, właścicielki posesji, gdyż bardzo mu pomogli, kiedy głosił rekolekcje po okolicznych parafiach w latach 70 i 80, gdy miał zgodę od lubelskiego Biskupa na prowadzenie rekolekcji. W Żminnym często gościł, aby odpocząć między rekolekcjami. Opowiedział mi jak Cudowny Medalik uratował życie jednemu rolnikowi. Podczas jednych z rekolekcji, już nie pamiętam, jaka to była miejscowość, Brat rozdawał Cudowne Medaliki Matki Bożej Niepokalanej które były zamawiane w Niepokalanowie u Franciszkanina, Brata Bonawentury. Ów Franciszkanin zajmował się produkcją i rozprowadzaniem medalików. Brat Bogumił medaliki nawlekał na dratwę i po rekolekcjach zakładał na szyję każdemu z uczestników. Ten rolnik nie za bardzo chciał medalik przyjąć, bo nie wierzył w jego moc. Nie trzeba było długo czekać. Za parę dni po rekolekcjach wyjechał na pole i tam doszło do wypadku. Spadł z ciągnika i dostał się pod ciągnik, który to pomału jechał już myślał, że po nim, kiedy ciągnik nagle zatrzymał się przed jego szyją na której wisiał Cudowny Medalik. Podobne do tego wypadku zdarzeń było więcej i Brat Bogumił nie nadążał ze sprowadzaniem medalików. Tak rozmawiając minęliśmy Lublin, Tarnobrzeg i dojechaliśmy do miejscowości Otałęż.
Tam podjechaliśmy do miejsca, gdzie stał dom rodzinny Brata, w nim się urodził. Dziś rosną tam krzaki, a po domu tylko została porozrzucana masa czerwonych cegieł z komina, bo dom podczas okupacji został spalony. Następnie podjechaliśmy trochę dalej do kościoła parafialnego w którym Brat był ochrzczony. Po starym kościele nie ma śladu, bo został zniszczony przez okupanta, a ten co stoi, został postawiony w latach powojennych. Weszliśmy do środka kościoła, który jest pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa. W środku Brat spotkał Księdza proboszcza i trochę porozmawiali. Ja zaś uklęknąłem i się pomodliłem. Brat po rozmowie podszedł do chrzcielnicy przy której ukląkł i w ciszy jakiś czas się modlił. Po wyjściu z kościoła wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę która jednak nie trwała zbyt długo. Po przejechaniu może 15 km, jadąc prostą drogą, wyprzedził nas samochód w którym podczas wyprzedzania urwało się tylne lewe koło. Samochód zjechał z drogi wpadł do rowu i dachował. Zatrzymaliśmy się i ja pobiegłem do tego samochodu, aby udzielić pomocy poszkodowanym. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Pomogłem im wydostać się na zewnątrz. W środku była dwójka dzieci i dwie dorosłe osoby. Chwilę żeśmy pozostali, sprawdzając jaki jest stan poszkodowanych. Oni zadzwonili do rodziny ,że mieli wypadek, żeby ktoś po nich przyjechał. Podziękowali za pomoc a my ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie ujechaliśmy daleko, rozmawiając o tym co się stało, bo zostaliśmy zatrzymani przez patrol policji za przekroczenie szybkości w terenie zabudowanym o 12 km/godz. Rzeczywiście nie zauważyłem ograniczenia szybkości. Razem z Bratem wysiedliśmy z samochodu, tłumacząc się, że dosłownie kilkanaście minut temu ratowaliśmy ludzi z wypadku samochodowego i żeśmy teraz rozmawiali o tej sytuacji, co spowodowało, że faktycznie przekroczyliśmy prędkość. Brat rozmawiał z nimi, a ja stałem obok. Po dłuższej rozmowie policjanci powiedzieli, że dają nam pouczenie i nie nakładają na nas mandatu karnego. W pouczeniu wskazali, żebyśmy jadąc dalej uważali na znaki drogowe. Po tym incydencie ruszyliśmy w dalszą drogę odmawiając różaniec i tak dotarliśmy do Białego Kościoła.
Dzień następny, to 9 października. Urodziny Brata Bogumiła. Po porannej Mszy świętej i wizycie u Ks. Mariana, proboszcza, który znów zaprosił nas na śniadanie. Po wizycie na plebani pojechaliśmy na cmentarz Rakowicki, aby zapalić świeczkę i pomodlić się przy grobie śp. Mamy Brata. Pojechaliśmy jeszcze do Łagiewnik do kaplicy Adoracji Przenajświętszego Sakramentu, aby w ciszy się pomodlić i podziękować za okazane nam łaski. Około południa wróciliśmy do Białego Kościoła, zjedliśmy obiad, porozmawialiśmy o tym co nas spotkało poprzedniego dnia. Wtedy ofiarowałem Bratu prezent urodzinowy, książkę. Zawsze starałem się dać Bratu taki prezent, który by był mu przydatny podczas pisania jego książek. Tym razem była to wielka księga „Żywoty Świętych i Błogosławionych.”
Brat jak zawsze przy każdej wizycie, ofiarował mi kilkanaście różańcy, które sam zrobił i tak stałem się „skarbnicą” różańcy robionych i nawlekanych przez Pustelnika. Chętnych na te różańce było wielu, gdyż modlitwa na nich sprawiała cuda nawrócenia i łaski ustępowania bólów w przewlekłych nieuleczalnych chorobach, co słyszałem od ludzi, którzy jak tylko wracałem od Brata pytali, czy przypadkiem nie przywiozłem różańcy od Pustelnika. Po ofiarowaniu tych różańcy Brat pobłogosławił mnie na drogę i pojechałem do domu.
WSPOMNIENIE VIII
Zima minęła bez dalszych wyjazdów do Brata, ale to nie znaczy, że siedziałem bez przerwy w domu. W grudniu byłem na spotkaniu opłatkowym ADS w Górce Klasztornej. Za ledwo z tego spotkania jednodniowego wróciłem do domu, ponownie przyjechałem do Gorki w sobotę. Było zimno i leżało trochę śniegu. Spotkanie opłatkowe było po południu i nic nie wskazywało na to że, przez noc napada tyle śniegu, że nie można będzie się wydostać z terenu Sanktuarium. Żeby nie ludzie, którzy przyjechali na poranną Mszę Świętą ciągnikami, bo niczym nie można było dojechać, takie były zaspy, to wyjazd do domu byłby bardzo utrudniony, wręcz na pewno przez jakiś czas nie możliwy. Droga do Warszawy była bardzo ciężka, leżało dużo śniegu i cały czas padał.
Z Bratem rozmawiałem kilkakrotnie tej zimy przez telefon między innymi o drewnie na różance. Wiadomo najlepsza dzika gruszka, zacząłem tego drewna szukać. Pojechałem na wieś, bo tam najprędzej można ją było znaleźć. Dzikie grusze rosły na miedzach między polami, a czasami przy zabudowaniach. Nikt ich kiedyś nie niszczył i nie wycinał, bo z tych drzew owoc najlepiej nadawał się na susz Wigilijny. Owoce gruszki na wsiach gospodynie suszyły w piecach w których wypiekało się chleb. Dziś już nikt tego nie robi, więc nikomu te drzewa nie są potrzebne, tylko przeszkadzają, choć są dobrym materiałem na ogień. Grusza jak wyschnie, palą się jak węgiel. Wiedziałem, że taka gruszka rosła na polu u rodziców mojej żony, ale teraz tym gospodarstwem zarządza siostra mojej żony, bo rodzice poumierali i nie wiedziałem, czy wyrazi zgodę abym mógł ją ściąć. Jadąc tam u sąsiadów teściów znalazłem drugą gruszę rosnącą na między. Siostra żony wyraziła zgodę na ścięcie gruszki jak się dowiedziała na co potrzebne jest to drzewo. Miałem ją ściąć sam i to dopiero po żniwach, gdyż rosła ona na polu w śród obsianego zboża. Pojechałem do sąsiadów, pytając się o gruszkę, bardzo się ucieszyli, bo praktycznie ona im przeszkadzała, a nie było komu jej ściąć. Zadzwoniłem do Brata, że znalazłem gruszki i przywiozę je do Białego Kościoła. Brat mi odpowiedział, żebym zawiózł od razu do pana Marcina, żeby je poprzecinał. Ściąłem jako pierwszą tą, co rosła na miedzy miała ona średnicy 50 cm poszło w miarę szybko, bo była bez liści. Kwietniowym, wczesnym rankiem ściąłem i załadowawszy na przyczepę, ruszyłem w podróż do Białego Kościoła, do warsztatu stolarskiego pana Marcina. Dojechałem po południu, ponieważ gruszka była pod Ciechanowem, a ja musiałem przejechać z nią prawie 400 km Na miejscu żeśmy ją zdjęli i pojechałem do Brata, bo od Marcina miałem już blisko. Brat mnie przenocował, aby następnego dnia rano pojechać do Marcina, aby pociąć gruszę i przewieźć ją tu na miejsce. Z Bratem porozmawialiśmy o tym, że wybiera się do Żminnego i poprosił mnie, jak bym mógł, przyjechać po niego w październiku i go przetransportować do Białego Kościoła. Zgodziłem się. Rano po Mszy św. i śniadaniu pojechaliśmy do pana Marcina, który przy nas pociął gruszkę na dechy. Załadowaliśmy je i przewieźliśmy do Brata. Od razu ułożyliśmy tak, aby spadająca woda z dachu, po deszczu, spadała na te dechy. Jak wcześnie pisałem do obróbki gruszka musi być wilgotna Jeszcze chwila rozmowy, obiad, jakiś prezent od Brata dla żony oczywiście słodycze i ostatnio napisana książka Brata z dedykacją. Dla mnie tradycyjne kilkanaście różańcy. Błogosławieństwo znakiem krzyża na drogę i powrót do domu.
W sierpniu tego roku przetransportowałem rzeczy Zbyszka z Warszawy w Bieszczady do miejscowości Kotów. Wszystko zaczęło się od tego że sklep w który mieszkał Zbyszek, jak pisałem, został zlikwidowany. I trafił Zbynio na bruk. Dobrzy ludzie załatwili mu miejsce w ośrodku Markotu w Ożarowie pod Warszawą, ale Zbyszek nie potrafił tam się odnaleźć. Ciągle były z nim kłopoty. Był artystą malarzem, nie miał gdzie trzymać swoich rzeczy do malowania, nie wracał do ośrodka na noc. Cały swój dobytek po skasowaniu sklepu złożył u kolegi z młodych lat. Kolega mieszkał na Woli, dzielnica Warszawa oddalona od Ożarowa o kilkanaście kilometrów. Zbyszek potrafił co dziennie jeździć do niego, aby tam malować. Przyszedł dzień, że Prezes tego ośrodka Markotu zaproponował Zbyszkowi, że zabiera go z sobą w Bieszczady do Ośrodka, gdzie jest stadnina koni, gdzie będzie mógł się odnaleźć i malować. Jeśli mu tam się nie spodoba, to powiedział, że następny przystanek, to Ukraina, bo niedaleko do granicy. Tak też się stało, że zabrał Zbyszka, ale cały dobytek został w Warszawie. Zbyszek telefonicznie mnie poprosił, czy mógłbym mu to przywieźć. 14 sierpnia pojechałem do Kotowa, zawieźć mu rzeczy. Na miejscu zobaczyłem budynki popegeerowskie i stajnie z końmi. W jednym z tych budynków były mieszkania, czyli oddzielne pokoje, gdzie mieszkali pensjonariusze ośrodka. Jeden z dużych pokoi z balkonem zajmował Zbyszek. Miał tam swoją pracownię malarską. Czułem się tam jak w sklepie chemicznym, zapach terpentyny, rozpuszczalników i farb. Przenocowałem u niego, a rano pojechaliśmy bieszczadzkimi drogami do Sanktuarium w Kalwarii Pacławskiej. Przepięknie położony klasztor Ojców Franciszkanów. Byliśmy tam ze trzy godziny, akurat 15 sierpnia w Uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej. Tłumy pielgrzymów, ciężko było dojechać, a jeszcze ciężej wracać, ale się udało. Zbyszka zawiozłem do Kotowa, gdzie jeszcze porozmawialiśmy o malowaniu obrazów Maryjnych. Zamówiłem u niego dwa obrazy i ruszyłem w drogę powrotną do domu. Po żniwach we wrześniu, pojechałem, aby ściąć następną gruszkę. Wziąłem z sobą męża stryjecznej siostry, piłę spalinową i oczywiście przyczepę. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że to będzie dosyć trudne. Gruszka przy samej ziemi obwodu miała 2,5 m. Poprzerastane korzenie. Gruszka miała około 100 lat, bo żona moja mówiła, że ta gruszka zawsze tam rosła. Wzięliśmy się najpierw za koronę ,niektóre z gałęzi miały w obwodzie prawie 100 cm. Poodcinaliśmy je i zostawiliśmy pień o wysokości 2,5 m. Ustawiliśmy lekkie rusztowanie i odcięliśmy od góry 1 m. Szło dosyć ciężko, ale się udało i musieliśmy to, co ścięliśmy, załadować na przyczepę i zawieźć na naszą działkę, oddaloną o 30 km. Przez ten czas piła odpoczęła i ostygła. Wróciliśmy z powrotem dokończyć cięcie i tu zaczął się problem. Wpierw trzeba było zmniejszyć obwód, poodcinać przyrośnięte korzenie, a dopiero później ciąć ją przy samej ziemi, bo to pole orne. Podcięliśmy z jednej strony i od tej podciętej postawiliśmy przyczepę, podcinając drugą stronę, pomału, za pomocą wyciągarki kładliśmy na przyczepę. Był to kloc ważący bez mała 500 kg, udało się. Zawieźliśmy go na działkę. Bez pomocy nie dałbym sobie rady, a ten mój pomocnik, to Kazik Sternik, człowiek bardzo pobożny. On też pojechał ze mną do Białego Kościoła, do Marcina, zawieźć ten kloc. Droga była nie za ciekawa, pojechaliśmy przez Częstochowę, bo droga bardziej równa. Dalej przez Będzin i Olkusz. Było bardzo ciężko, a moja skoda Felicja z silnikiem 1,3 z przyczepą załadowana ważyła z gruszką 800 kg. Każde hamowanie, to pchanie przyczepy, a akurat wtedy padał drobny deszcz. Dotarliśmy na miejsce po około 9 godzinach jazdy. Momentami prędkość wynosiła tylko 30 km/h. Tam pan Marcin zdjął nam ją z przyczepy widlakiem. Nie wstępowaliśmy do Brata, bo nie było go w domu. Wypiliśmy kawę, trochę porozmawialiśmy i wróciliśmy z powrotem do domu.
WSPOMNIENIE IX
Początek października. Telefon od Brata Bogumiła z prośbą, abym przyjechał po niego do Żminnego. 10 października, po jego urodzinach, tylko żebym nie zapomniał przyczepy. Przyjechałem na umówiony dzień. Załadowaliśmy wszystko co Brat miał do wzięcia. Obejrzałem jeszcze raz całą pustelnię. Była bardzo piękna i jest, tylko nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek będzie mógł ją zwiedzić, gdyż stoi na prywatnym terenie. Pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy w drogę. Oczywiście wstąpiliśmy do Lubartowa po drodze do pani Ewy. Była wtedy u niej córka, pani Ania, która jest pielęgniarką i pracuje w hospicjum dziecięcym. Brat miał zrobione różańce. Nie chcieli nas puścić bez posiłku, ale powiedzieliśmy, że jesteśmy po śniadaniu. Wypiliśmy kawę z kawałkiem ciasta. Pani Ewa przygotowała Bratu potężną wałówkę, tak jak zawsze. Do tego parę słoików miodu, który załatwia od ludzi, którzy mają własną pasiekę i nie dodają cukru. Miód fantastyczny. Brat kiedy tylko go miał, zawsze dzielił się tym miodem ze mną. Po spakowaniu tego wszystkiego i po rozmowie Brata z panią Anią, ruszyliśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy odmawiając różaniec. Dotarliśmy po drodze do Dąbrowy Tarnowskiej, gdzie mieszkała siostra rodzona Brata, pani Lodzia, mama Józka. Tam żeśmy się zatrzymali i przenocowali. Tak poznałem siostrę Brata Bogumiła. Z samego rana poszliśmy do kościoła na Mszę św. Do tego samego, do którego jako mały chłopiec, przychodził Brat Bogumił. Tu chodził do szkoły przed wstąpieniem do seminarium. Tata Brata wraz z rodziną zmuszony był przeprowadzić się do Dąbrowy Tarnowskiej, ponieważ ich dom rodzinny podczas okupacji został zniszczony. Tu też znajduje się grób rodziny Adamczyków. Leży tu tata Brata oraz jego druga żona. Byliśmy na tym grobie i zapaliliśmy lampkę. Po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę do Białego Kościoła. Najpierw wstąpiliśmy do pana Marcina, aby umówić się, kiedy możemy przyjechać po pociętą gruszkę. Pan Marcin długo się nie zastanawiał i kazał nam przyjechać jeszcze tego samego dnia. Pojechaliśmy szybko rozładować samochód z przyczepą i wróciliśmy z powrotem. Pan Marcin wyszedł z warsztatu i poszedł z nami na tył budynku stolarni. Tam pod wiatą była maszyna do cięcia na deski rożnej grubości. Pan Marcin podnośnikiem widłowym położył bal na maszynę i po jej uruchomieniu zaczął ciąć.
Brat odsuwał pocięte dechy na bok. a ja układałem je na przyczepę. Po cięciu zostaliśmy przez żonę Pana Marcina zaproszeni na posiłek. Podczas posiłku Marcin powiedział, by jeśli jest to możliwe, jutro przyjechać po trociny i kawałki drewna na rozpałkę. Zgodziłem się zostać u Brata i mu pomóc. Deski zawieźliśmy do Brata i poukładali tak jak poprzednio przy warsztacie, gdzie były robione różańce. I znowu tak, aby deszczówka z dachu leciała na deski, bo sucha gruszka, jak pamiętamy, nie daje się obrabiać. Po pracy posiłek i odpoczynek do następnego dnia. Rano Msza święta, śniadanie i wyjazd do Marcina po trociny. Było tego ze 20 worków takich po zbożu, czubata przyczepa. Było tego dwa kursy, a trzeci po jeszcze drobne deski i obrzynki drewna na rozpałkę. Po rozładunku przebraliśmy się i zjedliśmy posiłek. Brat był bardzo zmęczony, bo obrzynki przecinał na „krajzedze”, aby były krótsze. Niektóre miały ponad 1,5 m. Następnego dnia po Mszy świętej i śniadaniu pojechałem do domu. Nie wspominałem o pani Mazurkowej, Lidii, chyba tak miała na imię, bo cały czas była mowa Mazurkowa, Mazurkowa. No, ale do rzeczy.
Zapoznałem panią Mazurkową u Brata. Była to starsza pani, bardzo bogobojna. Pochodziła ze Śląska, przyjeżdżała do Brata ostatnio zawsze z Ks. Janem przyjacielem Brata. Mieszkała w murowanym budynku i gotowała Bratu posiłki wtedy, kiedy był on bardzo zajęty pracą przy toczeniu paciorków w swoim warsztacie lub jakimiś pracami związanymi z pustelnią. Przy okazji i ja będąc u Brata korzystałem z posiłków pani Lidii, a były to z reguły potrawy Śląskie, niektóre takie, jakich nigdy nie jadłem. Od pani Lidii dowiedziałem się, że w gliniance obok pustelni były prowadzone swego czasu nauki rekolekcyjne Oazowe. Organizował je Ks. Jan, przywożąc młodzież do Brata, a pani Lidia przyjeżdżała wtedy ze swoim mężem i dziećmi i szykowała posiłki dla młodzieży i całej reszty. Do tej pory w gliniance są naczynia z tamtych czasów, aluminiowe sztućce porcelanowe talerze i kubki oraz wiele innych rzeczy jak garnki, chochle do nalewania zupy. Podobno wtedy tętniło tam życie i było bardzo wesoło. Pani Lidia ze swoją rodziną spała w przybudówce. Był tam pokoik z dwoma łóżkami, młodzież na materacach w gliniance. Brat z Ks. Janem spali wtedy w pustelni. Podobno Ks. Jan spal czasami w trumnie Brata a ta była podobno strasznie niewygodna. O tym, że spał w trumnie dowiedziałem się osobiście od Ks. Jana, bo czasami przyjeżdżał do Brata jak ja byłem. Wtedy opowiadał o tamtych czasach.
W maju 2012 r. przyjechałem do Brata na jego prośbę, aby mu pomóc na dole w Ojcowskim Parku, uporządkować teren obok glinianki i pustelni, bo wiatr nałamał i na wywracał kilka drzew z korzeniami przy gliniance. Wzięliśmy się do pracy, żeby to uporządkować. Brat wziął z sobą piłę elektryczną, łańcuchową, którą zostawił mu Józek po budowie pustelni w Żminnym. Przeciągnęliśmy kabel prądowy z glinianki i bez większego hałasu cięliśmy na mniejsze kawałki gałęzie, układaliśmy na przyczepę. Trochę się przy tym napociliśmy, bo drewno trzeba było kawałek po kawałku nosić do przyczepy. Po załadunku woziliśmy do Białego Kościoła. Było tego ze trzy kursy, bo nie chciałem przeciążać samochodu w jeździe pod górę. Ten dzień był tak pracowity że nie pomyśleliśmy o posiłku. Następnego dnia Brat pokazał jak z przywiezionych dech z gruszki robi się paciorki do różańcy. Była to bardzo żmudna i ciężka praca. Jednak efekt tej pracy zapierał dech w piersiach. Przyglądałem się temu uważnie i dopiero zauważyłem, ile trzeba włożyć wysiłku aby powstał paciorek różańcowy. Brat dziennie potrafił zrobić tych paciorków kilka setek. Zależało wszystko od tego, czy miał przygotowane pocięte deseczki na kwadratowe patyki o wymiarach 1×1 cm i długości około 80 cm. Zależało także od wielkości paciorków, bo takie były na Zdrowaś Mario, a inne na Ojcze Nasz. Patyki na Ojcze nasz miały większy wymiar. Część takich patyków przygotowywał mu Marcin w swojej stolarni, jak oczywiście miał czas. Dla Brata nawet pośród pilnych prac, jakimś cudem zawsze czas znajdował. Owe patyki były wkładane w specjalnie przygotowaną tokarkę, która toczyła je na okrągło. Następna obrabiarka, też tokarka, nawiercała i ucinała okrągłe kawałki, zataczając brzegi. Te nieforemne jeszcze paciorki były wkładane do bębna ze specjalnymi kamieniami, przywiezionymi z Morza Martwego. W tym bębnie obtaczane owe kamienie przypominały jakby papier ścierny, bo były porowate, a że były luźno ułożone, to w miarę równo szlifowały paciorki. Wiadomo, że w śród tych obtaczanych paciorków z powodu sęków, trafiały się i niedoróbki. Jak to bywa w każdej masowej produkcji, i tego nie można było uniknąć. Brat jednak wykorzystywał wszystkie. Potrafił nawet te niedoróbki, ręcznie doprowadzić, jak to się mówi „do kultury.” I tak minął dzień u Brata.
Następnego dnia po Mszy i śniadaniu Brat zaczął mi opowiadać o Ziemi Świętej, jak tam przebywał i jak się tam znalazł. Wszystko zaczęło się od tego jak zacni ludzie zaproponowali Bratu, że zabiorą go do Rzymu. Brat sam nigdy by się tam nie dostał, bo nie posługiwał się pieniędzmi. Co do tych pieniędzy. Podczas obłóczyn w habit zakonny w Kalwarii Zebrzydowskiej Ks. Biskup powiedział Bratu Bogumiłowi: „Jeśli chce być Brat szczęśliwym człowiekiem niech się Brat nie posługuje mamoną.” I tak też się stało No, ale wróćmy do pobytu we Włoszech, gdzie Brat zaciągnął się do zakonu Trapistów pod Rzymem. Przebywając tam myślał o tym, jak dostać się do Ziemi Świętej. Był to problem, gdyż nie chciano mu dać wizy. Zatem w klasztorze przebywał jakiś czas i tam niestety nabawił się malarii. Przewieziono Brata do szpitala, do tego samego w którym był Ojciec Święty Jan Paweł II po zamachu na Jego życie 13 maja 1981 r. Brat opowiadał, że było to tak, że Jan Paweł II wychodził ze szpitala, a Brat w tym samym momencie został do niego przywieziony. Za pobyt w szpitalu zapłacił przeor Trapistów, podobno1000 $. Przeor Bratu powiedział, że drzwi klasztoru stoją dla Brata otworem. Kiedy tylko będzie chciał wrócić, zawsze może. Po jakimś czasie Brat dostał wizę do Izraela i znów z pomocą dobrych ludzi odnośnie kosztów przejazdu, znalazł się w Jerozolimie. Tam udał się do Domu Polskiego, prowadzonego przez Siostry Elżbietanki w Starej Jerozolimie. Powiedział skąd jest, że jest pustelnikiem i tak tam zamieszkał, pomagając Siostrom. Zbudował tam pustelnię na dachu. Wówczas też skończył kurs języka Hebrajskiego i zdobył uprawnienia do oprowadzania pielgrzymek po Ziemi Świętej. Po wysłuchaniu tych opowiadań Brata, powiedziałem, że będę się zbierał do domu. Brat na parę minut wyszedł i wrócił trzymając w ręce przepiękny, stary krucyfiks z drewna, z drewnianą pasyjką. Powiedział do mnie: „Bracie Marku ofiarowuję tobie ten stary, odnowiony krucyfiks. Pamiętaj tylko o tym, żeby wisiał w godnym miejscu.” I powiedział, że będzie coś dla mnie miał, ale nie w tej chwili. Pobłogosławił mnie na drogę i tak się rozstaliśmy.
Cała drogę do domu myślałem, gdzie powieszę ten krucyfiks. Dotarłem do domu i pokazałem żonie, co od Brata dostałem. Żona od razu wskazała miejsce w pokoju nad stołem, ponad obrazem Matki Bożej Góreckiej. Wisi on do dnia dzisiejszego i codziennie o godzinie 15.00 klękamy przed nim i odmawiamy Koronkę do Miłosierdzia Bożego.
We wrześniu odwiedziłem Brata w Białym Kościele. Przyjechałem na jego prośbę, wcześniej rozmawialiśmy przez telefon. Tydzień przed moim przyjazdem Brat wrócił ze Żminnego. Przywiózł go Ks. Janusz, syn właścicieli posesji na której stoi pustelnia. Mój przyjazd trafił na dzień przed świętem Podwyższenia Krzyża Świętego. Następnego dnia po moim przyjeździe pojechaliśmy z Bratem z samego rana do Opactwa Cystersów, gdzie są Relikwie Krzyża Świętego, a znajduje się to Opactwo w dzielnicy Krakowa o nazwie Mogiła. Byliśmy tam na Mszy świętej z pięknym kazaniem Ojca Cystersa. Znajduje się tam Krucyfiks, gdzie podobno Panu Jezusowi odrastają włosy. Z Mogiły pojechaliśmy na cmentarz, na grób mamy Brata. Zapaliliśmy znicz i poszliśmy pomodlić się przy grobie rodziców Ojca Świętego Jana Pawła II. Dosłownie ten grób znajduje się po drugiej stronie ulicy, bo cmentarz przegrodzony jest drogą asfaltową. Wróciliśmy do Białego Kościoła i zjedliśmy obiad. Po obiedzie żeśmy sobie porozmawiali o tym, że od Brata jadę na Górkę Klasztorną. Brat poprosił mnie abym wziął od niego różańce, które zamówił Ks. Antoni – Dyrektor ADS. I tak po tej rozmowie rozstaliśmy się do rana. Rano Msza święta. Śniadanie i po śniadaniu Brat poszedł do swojej pustelni i przyniósł jeden a później drugi worek różańcy czterotajemnicowych, o czym mówił poprzedniego dnia. Przyniósł też przepiękny różaniec trzytajemnicowy, według starej reguły, zrobiony z drewna gruszki, którą mu przywoziłem. Brat powiedział do mnie: „Ofiarowuję tobie ten różaniec, abyś mógł odmawiać na nim Nowennę Pompejańską, tak jak o taki różaniec mnie wcześniej prosiłeś.” Byłem wręcz szczęśliwy, więc ucałowałem ręce Brata Bogumiła, że coś takiego dla mnie zrobiły. Nie pamiętam, czy pisałem, ale przyniósł też różaniec czterotajemnicowy, zrobiony z niebieskich, szklanych paciorków z krzyżem Benedyktyńskim. „Ten jest dla Matuchny, która stoi na twojej działce.” Co do tych różańcy w workach, Brat mnie ostrzegł, żebym uważał podczas drogi, bo wiozę potężną broń przeciw szatanowi, a on może robić wszystko, aby mnie w tym przeszkodzić. Jeszcze chwila rozmowy, pożegnałem się z Bratem, który pobłogosławił mnie na drogę i pojechałem do Górki. Jadąc od Brata, czy to do domu, czy to do Górki, jeździłem zawsze przez Częstochowę. I tym razem pojechałem na Olkusz, Zawiercie, Myszków i nie wiem, co się stało, że pomyliłem drogę na Poraj i Częstochowę. Tym samym odcinek drogi który miał 130 km, stał się bez mała 180 kilometrowym. Wtedy zrozumiałem słowa Brata, że mam bardzo uważać. W Częstochowie wstąpiłem na Jasną Górę, pokłoniłem się Matuchnie i pojechałem w dalszą drogę z różańcem w ręku.
Na Górkę dotarłem już o zmroku. Było późno, ale brama klasztoru była jeszcze otwarta. Oddałem różańce Ks. Antoniemu i następnego dnia po porannej Mszy świętej w Sanktuarium, ruszyłem w kierunku domu. Na Górce nie wstępowałem do nikogo, bo pani Jadzia już jak ponad 3 lata nie żyła. Umarła na raka a i brata Romana nie było bo odszedł z Górki.
WSPOMNIENIE X
Tego roku byłem z jeszcze jednym transportem, z gruszką, w zakładzie stolarskim u Marcina. Pojechał ze mną szwagier. Byliśmy w odwiedzinach u Brata Bogumiła, który pokazał szwagrowi pustelnię, a w drodze powrotnej do domu, opowiadał o swoich wrażeniach. Nie gościliśmy u Brata długo, coś około 3 godzin. Zimą byłem u Zbyszka w Bieszczadach po zamówione obrazy. Zawiozłem mu wtedy nową pralkę „Franię”, lodówkę i telewizor. On jednak wszystkie te rzeczy porozdawał: telewizor na świetlicę, pralkę rodzinie obok za ścianą, bo miała dwoje małych dzieci i pieluchy prali ręcznie. Lodówka, choć stała u niego, była ogólnie dostępna. Przenocowałem u Zbyszka, zabrałem obrazy i starałem się przy okazji złożyć nowe zamówienie. Odpowiedział, że na razie przerywa malowanie świętości, bo obrazy z wizerunkiem Matki Bożej jak i Pana Jezusa podczas malowania nie pozwalają mu się napić piwa. Bierze się za zamówione przez ludzi portrety ślubne, komunijne, gdzie może sobie na to pozwolić, by wypić nawet parę butelek. Jak wcześniej wspominałem, Zbyszek był osoba bezdomną, a do tego lubiącą alkohol, przez który został z ośrodka w Bieszczadach wyrzucony, rok po mojej wizycie. Zamieszkał u leśniczego w starym domu. Ten leśniczy zaprzyjaźnił się ze Zbyszkiem. Syn leśniczego był człowiekiem niepełnosprawnym, nie poruszał się o własnych siłach, tylko leżał w łóżku. Zbyszek wymalował w jego pokoju całe ściany, a nad samym łóżkiem namalował konie z saniami w zimowej aurze, obok sarnę z jelonkiem i wiele innych zwierząt, wśród nich i wilki. Po porannym śniadaniu powiedziałem Zbyszkowi. Jeśli tak, to mnie już nic nie maluj, daję ci spokój. I tak się rozstaliśmy.
W roku 2013 na wiosnę zadzwonił do mnie Ks. Bogusław i powiedział, że w Świdrze pod Warszawą Misjonarze Świętej Rodziny odkupili od sióstr zakonnych, bezhabitowych, budynek z placem obok kościoła parafialnego pod wezwaniem Św. Tereski. W związku z tym pytał, czy mógłbym mu pomóc przy porządkowaniu placu i remoncie. Zgodziłem się i powiedziałem, że jeśli tylko Ks. Boguś zacznie tam coś robić, niech do mnie zadzwoni, to przyjadę i może przywiozę kogoś do pomocy. W maju zadzwonił Ks. Bogusław, że będą zaczynać sprzątanie. Odpowiedziałem, że wezmę ze sobą Mirka. Tego samego, który robił ogrodzenie przy pustelni Brata. Ks. Bogusław poznał go na misjach w Białym Kościele. Przyjechaliśmy do Świdra. Budynek był w opłakanym stanie, bo przez parę lat nikt tam nie mieszkał i nie dbał o ten teren. Zaczęliśmy od porządkowania terenu: wycinania krzaków i akacjowych samosiejek. Trzeba było to wszystko wyciąć łącznie z chaszczami i pokrzywami. Z pomocą Mirka oraz piły spalinowej, z najgorszym uporaliśmy się w przeciągu półtora tygodnia. Później przyszedł czas na sam dom. Czyszczenie pomieszczeń, burzenie ścian działowych. Znów problem z Mirkiem, który będąc nałogowym alkoholikiem i tak wytrzymał prawie trzy tygodnie bez picia. Jako budowlaniec z zawodu, znal się na robocie. Był bardzo nerwowy i jak większość z nas, nie lubił, gdy mu ktoś chciał kierować jego pracą, mówił, co ma robić i w jakiej kolejności. Przypuszczam, że to zdenerwowanie było powodem jego sięgnięcia po alkohol.
Mieliśmy przygotować teren i budynek do wejścia konkretnej ekipy budowlanej, ale nie udało się wytrwać do końca. Musiałem Mirka stamtąd zabrać, a sam wróciłem do podjętej pracy. Mirek pomógł bardzo dużo. Wreszcie przyjechała ekipa budowlańców, ludzi dla których to nie pierwszyzna. I zaczęła się konkretna robota. W międzyczasie Ks. Bogusław zadzwonił do Brata Bogumiła, że na podłogach w tym budynku są przepiękne zdrowe dechy, które można wykorzystać w gliniance i pustelni. Tamte deski podłogowe już się rozsypywały. Zadeklarowałem się, że Bratu te odzyskane deski dostarczę. Sam byłem przy demontażu tych desek podłogowych. Pilnowałem, aby ich nie uszkodzić, gdyż były lakierowane na wysoki połysk. Delikatnie wyjmowałem z nich gwoździe i układałem na przyczepie, myśląc, jaka to będzie jazda. Deski miały po 4 m długości. Poukładaliśmy je ponad burty przyczepy, pospinaliśmy do kupy, aby nie pospadały w drodze. Na tył desek założyłem czerwoną szmatę i mrugającą lampkę, bo deski wystawały 1,5 m poza przyczepę. Z tak zabezpieczonym ładunkiem ruszyłem do Białego Kościoła. Jechało się ciężko, bo gdy tylko chciałem pojechać szybciej, przyczepa zaczynała „wozić” samochodem. Musiałem bardzo uważać i nie przekraczać 50 km/H na prostych odcinkach drogi. Wreszcie dotarłem do Białego Kościoła, gdzie czekał na mnie Brat Bogumił i Ks. Jan. Ponieważ był to początek czerwca, dzień długi, to było jeszcze dość widno Ks. Jan pomógł zdjąć deski z przyczepy. Po zdjęciu desek weszliśmy do środka murowanego domu, gdzie krzątała się pani Lidia, która na tą okazję przygotowała fantastyczny posiłek. Porozmawiałem jakąś godzinę z Bratem oraz z Ks. Janem i Panią Lidią. Dopiero po rozmowie poszedłem do samochodu, wyprowadzić psa. Nie pisałem, że zabrałem Sunię ze sobą. Już jak pracowałem w Świdrze, pies był ze mną, bo moja żona była w pracy i nie było komu z psem wychodzić na dwór. Nasz pies, to mieszaniec Labradora z Wyżłem Węgierskim. Wyszedł z domu też Ks. Jan i przeszliśmy się aby Sunia rozprostowała nogi. Od razu zaprzyjaźniła się z Ks. Janem. Przed wyjazdem powiedziałem Bratu, że przyjadę jeszcze raz z deskami, ale tym razem będą to deski z kaplicy jaką siostry miały w części piwnicznej budynku.
Za około dwa tygodnie przywiozłem obiecany Bratu drugi transport desek. Tym razem, to już Brat pomagał sam, zdjąć je z przyczepy. Ks. Jan wrócił na Śląsk. Tego dnia byłem bez Suni i byłem tak zmęczony, że nie chciałem ryzykować powrotu do Warszawy. Brat stwierdził, że te deski z kaplicy, to zostaną położone w pustelni, a tamte z pierwszego transportu, w gliniance. Na wiosnę było tyle opadów deszczu, że przez gliniankę popłynęła rzeka błota. Deski tak nasiąknęły wodą, że aż pokryły się pleśnią. Trudno się było rano z Bratem rozstać, bo każda wizyta u niego i przebywanie z nim, to dla mnie rekolekcje. Na przykład tego dnia Brat pokazał mi najcenniejszą rzecz, jaką posiada. Jest to noszony na szyi relikwiarz z drzazgą Krzyża Świętego, na którym był Ukrzyżowany nasz Pan Jezus Chrystus. Jest to pamiątka z pobytu Brata w Ziemi Świętej. Dostał ją od zaprzyjaźnionego Franciszkanina, który opiekował się relikwiami w Jerozolimie. Podczas zabiegów konserwacyjnych obok kawałka Krzyża Pańskiego, znajdowała się ta malutka drzazga. Dostał ją Brat Bogumił. Ucałowałem relikwię, pożegnałem się z Bratem i pojechałem do domu, bo praca w Świdrze na razie się dla mnie skończyła.
WSPOMNIENIE XI
Tego roku już nie miałem okazji ni widzieć się, ni porozmawiać z Bratem. Telefonicznie od Tomka dowiedziałem się, że Braciszek poważnie zachorował na zapalenie płuc i leży w szpitalu. Pierwszy kontakt z Bratem miałem jak Ks. Bogusław w maju 2014 r. zadzwonił do mnie z wiadomością, że u niego w Świdrze, przebywa Brat Bogumił. Wtedy właśnie tam porozmawiałem sobie z Bratem. Poprosił mnie czy mógłbym pojechać z nim do Biłgoraju, do zaprzyjaźnionych stolarzy, którzy obiecali, że położą Bratu podłogi w pustelni i gliniance. Z tych desek, które tam przywiozłem. Nie pisałem wcześniej, że jestem na rencie i mam czas jeździć z Bratem. Za dwa dni, jak się umówiliśmy, pojechałem do Świdra wczesnym rankiem, aby zawieźć Braciszka do stolarzy w Biłgoraju. Wyjechaliśmy około 9 rano. Pierwszy postój w Lubartowie u pani Ewy. Wzięliśmy stamtąd worek różańców czterotajemnicowych, nawlekanych przez panią Ewę, a stamtąd jechaliśmy do Biłgoraju przez Lublin. Podróż była bardzo ciekawa, czasami uciążliwa, bo był to okres kiedy nad Polską przeszły ulewy i rzeki wystąpiły ze swoich koryt. W niektórych miejscowościach wystąpiły podtopienia i powodzie. W Biłgoraju Brat porozmawiał w sprawie podłóg, poczęstowano nas obiadem, lecz nie byliśmy tam długo, bo czas uciekał, a droga do Krakowa była długa. Po drodze mijaliśmy miejsca, gdzie wodza przelewała się przez jezdnię, tworząc przy tym piaszczyste błoto, które było trudne do przejechania Bardzo późnym wieczorem szczęśliwie dotarliśmy do Krakowa. Jednak jak się okazało, to nie był kres podróży, ponieważ trzeba było nam dojechać jeszcze do Przybysławic, do rodziny państwa Kwietniów. W Krakowie Brat zadzwonił z mojego telefonu do Tomka Kwietnia. Czy droga jest przejezdna czy nie wylała rzeka Prądnik, na pozór nie za szeroka, ale bardzo rwąca, a gdy przybiera, potrafiła narobić wiele szkód. Podczas rozmowy dowiedzieliśmy si,ę że jest wszystko dobrze i można jechać. Brat powiedział, że będziemy u niego za jakąś godzinę. Po przybyciu na miejsce zostaliśmy serdecznie przywitani nakarmieni i poszliśmy na spoczynek. Zamykający się dzień naprawdę był męczący.
Następnego dnia po posiłku pojechaliśmy do O. Albertynów, których Brat dobrze znał. Albertyni prowadzili i prowadzą ośrodek opiekuńczo leczniczy dla osób upośledzonych psychicznie i ruchowo. Ich podopiecznymi są tak młodzi jak i starsi pacjenci a ośrodek znajduje się, jadąc wzdłuż rzeki Prądnik, około 2 km od pustelni Brata na terenie Ojcowskiego Parku Narodowego.
Przepiękna okolica, dająca tym chorym wyciszenie, spokój, tak bardzo im potrzebny w ich schorzeniach. Bardziej sprawni pacjenci w ramach terapii zajęciowej zostali nauczeni przez Brata, jak nawlekać różańce, które były później przekazywane do innych albertyńskich ośrodków opiekuńczych. Byliśmy tam około godziny. Przy okazji zwiedziłem ośrodek, oczywiście tą jego część, którą zajmowali O. Albertyni. Przepiękna kaplica, gdzie odbywały się niedzielne Msze święte, z udziałem także tych pacjentów z mniejszym upośledzeniem. Jadąc tam po drodze mijaliśmy poukładane worki wzdłuż drogi, by rzeka nie zalała drogi, co wcześniej już robiła. Stamtąd pojechaliśmy do Białego Kościoła, do sąsiadki Brata, który wziął od niej klucze do własnego domu. Brat w domu coś przeglądał, czegoś szukał; po czym wróciliśmy do Przybysławic, do domu państwa Kwietniów. Tam zjedliśmy obiad, porozmawialiśmy dłuższą chwilę. Wreszcie pożegnałem się z Bratem i gospodarzami, ruszając w drogę powrotną do domu. Po tym moim spotkaniu z Bratem nastąpiła bardzo długa przerwa w naszych kontaktach.
Jadąc do Warszawy rozmyślałem o Bracie. Gdy jechaliśmy ze Świdra, odmawiając różaniec, zapamiętałem, że Bratu odmawianie szło bardzo ciężko. Brakowało mu tchu i mówił bardzo cichym głosem. Dla mnie brzmiało to tak, jakby choroba jaką właśnie przeszedł, nie została do końca wyleczona. Może to był objaw tego, że szykuje się coś gorszego z płucami. Zdrowie Brata, to jedna trudność, a druga, to kwestia domu, miejsca zamieszkania Brata.
Co się tyczy domu, to jak się okazało, po tej krótkiej wizycie o której wspomniałem powyżej, Brat już więcej nie miał okazji być we własnym domu. Powód tego był bardzo prosty… Krewny Siostry zakonnej Geni, która darowała Bratu ten dom, przejął wszelkie prawa do tej posiadłości, do miejsca w którym Brat od tak wielu lat zamieszkiwał… i sprzedał tą nieruchomość… zostawiając Brata Bogumiła praktycznie… bezdomnym.
Siostra zakonna Genia, jak wcześniej o tym wspominałem, ofiarowała tę posiadłość Bratu Bogumiłowi. Darowizna spisana została na papierze, ale nie notarialnie, gdyż Brat nie posługując się pieniędzmi, jako pustelnik, nie mógł nic mieć na własność. Krewny zatem, jako prawnie umocowany spadkobierca, spakował wszystkie rzeczy Brata… podczas jego nieobecności… i wywiózł do glinianki. Przy tej okazji wszystko zostało pomieszane, spakowane w workach plastikowych. Natomiast sam Brat, jako człowiek przygarnięty, zamieszkał kątem w domu państwa Kwietniów. Syn tych państwa, każdego dnia woził Brata do groty oraz do glinianki, gdzie Brat miał swoje rzeczy. Najprawdopodobniej, jak sądzę, te wyjazdy spowodowały osłabienie organizmu i późniejszą gruźlicę Brata Bogumiła, co potwierdziło moje wcześniejsze obawy w odniesieniu do słabego stanu zdrowia Brata.
Rok po śmierci śp. Brata Bogumiła miałem możliwość wejścia do glinianki, aby szukać rzeczy, które jeszcze po Bracie można uratować. Przeglądałem te worki. Wyglądało w nich tak, jakby ktoś pakował je w wielkim pośpiechu. Ile rzeczy tam zostało, a ile nie, trudno było po roku stwierdzić. Wilgoć, mróz, myszy, ale czy tylko to? W każdym razie to co mogłem, wraz z tą moją świętą pamięcią o świątobliwym Bracie Bogumile Marianie Adamczyku, pragnę ocalić od zapomnienia.
Poniżej jedna z moich pierwszych prób zachowania świętej pamięci o Bracie:
NIEDALEKO KRAKOWA W KIERUNKU NA OLKUSZ JEST MIEJSCOWOŚĆ BIAŁY KOŚCIÓŁ. NIE WIEM DOKŁADNIE CZY TO OSADA, CZY WIOSKA. JEDNO WIEM NA PEWNO, ŻE MIESZKA TAM MATKA BOSKA W MAŁYM DREWNIANYM DOMKU NA ULICY MODRZEWIOWEJ U STAREGO PUSTELNIKA Z DŁUGĄ SIWĄ BRODĄ BRATA BOGUMIŁA. CHOĆ CHATA UBOGA TO MATKA W NIEJ MIESZKA POŚRÓD WIELU RÓŻAŃCY LEŻĄCYCH NA STOLE, KTÓRE BRACISZEK SKŁADAŁ I NAWLEKAŁ Z TAK WIELKIM MOZOŁEM. KAŻDY Z NICH OFIARUJE NAJŚWIĘTSZEJ PANIENCE, A ONA USPRAWNIA JEGO SPRACOWANE RĘCE, ABY KORALIKI Z RĄK NIE WYPADAŁY I NA SZNURKI Z ŁATWOŚCIĄ SIĘ NAWLEKAŁY. KAŻDY RÓŻANIEC ZROBIONY PRZEZ NIEGO JEST LEKARSTWEM NA DUSZĘ CZŁOWIEKA GRZESZNEGO. WSZYSTKIE TE RÓŻAŃCE ROZDAJE LUDOWI Z PROŚBĄ O MODLITWĘ, O TRIUMF NIEPOKALANEGO SERCA MARYI, ABY ZAPANOWAŁ NAD TYM ŚWIATEM ZGNIŁYM, PRZEPEŁNIONYM GRZECHEM ROZPUSTY, ABORCJI. JUŻ BRATA NIE MA, BO POSZEDŁ DO NIEBA, RÓŻANCE POZOSTAŁY WIĘC MODLIĆ SIĘ TRZEBA DO MATKI JEZUSA, ZA KOŚCIÓŁ, OJCZYZNĘ I WIARĘ NARODU, ABY NIGDY NIE WYSTĘPOWAŁ PRZECIWKO BOGU.
WSPOMNIENIE XII
Choroba Brata była spowodowana nie tylko codziennymi wyjazdami do glinianki i pustelni, gdzie panowała wilgoć i chłód. Cały teren był i jest zadrzewiony i znajduje się nad rzeką Prądnik. Wszystko to powoduje straszną wilgoć, a w tych warunkach mogło to spowodować ciężką chorobę płuc Brata Bogumiła. Z Bratem próbowałem się skontaktować, ale było to niemożliwe. O całej tej sytuacji i chorobie Brata dowiedziałem się od Ks. Bogusława i Tomka. Był to dla mnie bardzo ciężki okres. Brat był dla mnie przewodnikiem w wierze, kiedy tylko miałem jakiś problem, to rozmawiałem z nim, można powiedzieć, że był ojcem duchowym mojej duszy. W tej pustce nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Myślałem sobie, czy to już koniec naszej znajomości, czy już zostałem sam… i co dalej? Czy ten, który mnie wspierał podczas powstawania z upadków już się do mnie nie odezwie?
Kontakt z Bratem odzyskałem po ponad 2 latach. W lipcu 2016 roku zatelefonował do mnie Brat Bogumił: „chciałby z tobą rozmawiać.” W słuchawce telefonu usłyszałem głos Brata Bogumiła. „Bracie Marku, czy mógłbyś przyjechać do mnie do glinianki.” Byłem tak szczęśliwy, że umówiłem się iż za dwa dni będę u Brata.
Przyjechałem do Ojcowskiego Parku Narodowego, do glinianki, gdzie przebywał Brat. Opowiedział mi wszystko, co się z nim działo. Był w szpitalu w Krakowie, gdy dostał silnego zapalenia uszu, a serce odmówiło mu posłuszeństwa, tak samo płuca. Po Krakowskim szpitalu przewieźli Brata do szpitala w Jaroszowie. Brat nabawił się gruźlicy. Przebywał w sanatorium, a później u Ojców Albertynów. Opowiedział mi o tym, że stracił dom w Białym Kościele. Janek przewiózł Bratu wszystkie rzeczy do glinianki, a wszystko popakowane w plastikowe worki. Spytałem, dlaczego się nie odzywał? Odpowiedział, że nie chciał swoimi problemami zawracać mi głowy. Nie rozumiałem tego. Chociaż po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że Brat chciał mnie wreszcie od strony duchowej „wrzucić na głęboką wodę.” Chciał sprawdzić, czy potrafię dać sobie radę sam ze swoimi problemami. Jednak nie byłem do tego jeszcze gotowy. Brat przyjeżdżał od państwa Kwietniów do glinianki, aby tu robić porządki. Poprosił, abym zabrał kilka worków, a to co się w nich znajduje, przebrał i wyrzucił na śmieci. Prosił też, żebym zabrał wersalkę, którą Janek tu przywiózł. Brat ofiarował mi wtedy swój osobisty klęcznik. Klęcznik na którym klęczał codziennie w Białym Kościele i modlił się przed figurką Matki Bożej od 3,15 do 6,00 rano „po Kamedulsku.” Pobyłem z Bratem do późnego popołudnia. Zapakowałem wszystko i pożegnałem się z Bratem. Wróciłem do siebie na działkę, aby rozpakować te wory i zobaczyć, co w nich jest. W workach było dosłownie wszystko Tak, jak wcześniej pisałem, worki te były pakowane w dużym pośpiechu. Między ubraniami znajdował się paszport Brata, dokumenty osobiste siostry Geni kropielnica zdjęta z futryny domu. Były też Brata różance pomiędzy skarpetami, krucyfiks i wiele innych rzeczy, które zachowałem, a resztę spaliłem.
W roku 2017 Brat przeprowadził się do Żminnego. Odwiedziłem go tam dwa razy. Stan jego zdrowia wyglądał na zadowalający i wyglądał na szczęśliwego. Podczas jednych odwiedzin poprosił, abyśmy podjechali do Lubartowa, gdzie pani Ewa ma dla Brata miód. Pojechaliśmy. Była wielka radość z przyjazdu Brata. Pobyliśmy tam ze trzy godziny i wróciliśmy do Żminnego. W Żminnym opowiedziałem Bratu o chorobie mojej córki Kasi. Lekarze podejrzewają raka szyjki macicy i ma 4 stopień cytologii. Kobiety wiedzą o co się rozchodzi. Poprosiłem Brata o modlitwę o uzdrowienie mojej córki, a mam ją tylko jedną. Powiedział, że będzie się za nią modlił. Modlitwa Brata przyniosła wielki efekt uzdrowienia. Cytologia spadła do 1 grupy i jak do tej pory, a piszę to wspomnienie w 2021 roku, jest wszystko w porządku. Modlitwa Brata do Matuchny przyniosła wielki cud uzdrowienia.
Na zimę podeszłego w latach i chorującego Brata zabierał do siebie do Dziewul Ks. Zygmunt, proboszcz tejże parafii. Od 2018 r. Brat mieszkał już tam na stałe. W Żminnym był problem z wożeniem Brata do kościoła, ponieważ do Parczewa samochodem, gdy Brat jechał z gospodarzami, było 12 km. Jeśli nie było gospodarzy, na piechotę 4 km przez pola chodził Brat do innego kościoła na Eucharystię. Było to dla niego wielkie wyzwanie. Jak opowiadał, raz pogoniły go psy latające luzem. Ledwo, co się wybronił. Nie pamiętam nazwy tej miejscowości w której był ten kościół. W Dziewulach odwiedzałem Brata kilka razy. Z Warszawy nie miałem daleko, bo 130 km, do Żminnego 180 km, a już do Białego Kościoła ponad 300 km. Ostatnią naszą wspólną podróżą był wyjazd z Dziewul do Białego Kościoła, a konkretnie do Urzędu Gminnego w Wielkiej Wsi. Jechaliśmy dla podpisania dokumentu przedłużającego ubezpieczenie Brata. Jechał zatem schorowany Brat dla tego jednego podpis, który musiał złożyć osobiście, bo takie przepisy. Pamiętam, w maju 2019 r. Brat zadzwonił do mnie, czy bym mógł przyjechać i pojechać z nim do Dziewul, gdyż tam są Misje Święte, które prowadził Ks. Bogusław, a nie ma kto Brata zawieźć. Wyraziłem zgodę i przyjechałem do Dziewul 19 maja po południu. Nie pamiętam, co to był za dzień tygodnia, ale misje już trwały. Porozmawiałem z Bratem, z Ks. Zygmuntem oraz Ks. Bogusławem. Zjedliśmy kolację i poszedłem na spoczynek, bo mieliśmy wyruszyć wcześnie. Trzecia rano, wyjazd z Dziewul do Przybysławic, do państwa Kwietniów. Dotarliśmy tam o godzinie 9,00. Zjedliśmy śniadanie, chwila rozmowy i jazda do Urzędu do Wielkiej Wsi. Tam przywitanie Brata, podpisanie papierów. Stamtąd do Białego Kościoła, a potem na parę minut do pani Bogusi, sąsiadki Brata. Rzucenie okiem na dom Brata do którego już nie miał żadnych praw. Myślę, że to był ostatni raz, kiedy Brat był w Białym Kościele.
Jazda stromą drogą do pustelni i glinianki była w mojej ocenie także jakby pożegnaniem Brata z tymi stronami, z tak ważnymi dla niego miejscami. Msza Święta w Prądniku u Księżny Zmartwychwstańców. Kościołek niedaleko pustelni dosłownie 500 m. Rozmowa z księdzem i powrót do Kwietniów na obiad. Dosłownie godzina rozmowy i powrót inną droga do Dziewul. Z Dziewul pojechaliśmy na Mińsk Mazowiecki, Grójec i dalej na Kraków, a z powrotem na Tarnów, Lublin, Lubartów do Dziewul. Powrotna droga od Lublina w potężnym deszczu. Momentami było tak, jakby ktoś lał z wiadra na szybę samochodu. Brat stwierdził, że nigdy czegoś takiego nie przeżył. Szczęśliwie dotarliśmy do Dziewul. Od tej pamiętnej podróży byłem u Brata jeszcze cztery razy. Podczas tych odwiedzin widziałem jak Brat za każdym razem był słabszy. Chociaż próbował nie dać tego po sobie poznać, że z powodu pogłębiającego się niedołęstwa bardzo cierpi. Dowiedziałem się że spadł ze schodów, rozciął sobie łuk brwiowy, który został zszyty.
Kiedy Brat dostał zawał serca, przebywał w szpitalu w Siedlcach. Miał potężne bóle lędźwiowe z powodu uszkodzenia kręgosłupa. Z tego powodu musiał siedzieć w ortezie. Mimo wszystkich dolegliwości Brat zawsze ze mną chętnie rozmawiał. Przywoziłem mu różne drobiazgi, bo jeszcze próbował pisać jakieś wspomnienia. Prosił mnie o wkłady do długopisu, które się nie rozmazują, takie archiwistyczne. Zeszyty formatu A 4, 300 kartkowe. W zamian zawsze dostawałem dwa słoiki wspaniałego miodu. Przywoziłem też obrazki które wg pomysłu Brata drukowałem. Na tych obrazkach był wizerunek Niepokalanego Serca Maryi w kwiatach, taki sam jak wisi w pustelni w Żminnem z egzorcyzmem: „ŻYWY PŁOMIENIU MIŁOŚCI NIEPOKALANEGO SERCA MARYI OŚLEPIAJ SZATANA.” Obrazek jest zafoliowany i ma wielkość zwykłej karty płatniczej albo dowodu osobistego. Brat rozdawał te obrazki ludziom, gdyż z tyłu tego obrazka była kopia własnoręcznego podpisu: „Z BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM NIEPOKALANEJ BRAT BOGUMIŁ MARAN ADAMCZYK.” Obrazki te były drukowane w Trzciance niedaleko Piły. Pomocną dłoń w ich drukowaniu zaoferowała pani Zofia o której już wcześniej wspominałem. Znała Brata, więc osobiście ona załatwiała w drukarni wydruk tych obrazków i ustaliła przyzwoitą cenę. Miało to swoją wagę, gdyż tych obrazków było wydrukowanych kilka tysięcy sztuk.
WSPOMNIENIE XIII
ŚWIADECTWO MOJEJ OSTATNIEJ WIZYTY U BRATA BOGOMIŁA NA PLEBANII PARAFII W DZIEWULACH
Był poranek 25 lipca 2020 roku, godzina 9,00, gdy zajechałem swoim samochodem pod plebanię w Dziewulach. Wchodzę do środka. Witam się ze mną Ks. Proboszcz Zygmunt i zaprasza dalej. W kuchni na krześle siedzi Brat Bogumił. Jak zawsze pogodny, ale widać, że bardzo obolały. Na jego klatce piersiowej i plecach orteza, czyli tak zwane usztywnienie kręgosłupa po stwierdzeniu u Brata zmiażdżenia kręgów lędźwiowych. Przywitałem się z nim słowami – Niech Będzie Pochwalony Jezus Chrystus i Maryja Zawsze Dziewica – na co Brat odpowiada – „teraz i zawsze.” Podaliśmy sobie ręce na powitanie. Zaproszono mnie do wspólnego śniadania, przygotowanego przez Ks. Zygmunta. Na plebani w Dziewulach ksiądz sam szykuje śniadania obiady i kolacje dla siebie i Brata. Podczas posiłku powiedziałem Bratu, że przywiozłem obiecane obrazki w ilości tysiąca sztuk, wydrukowane w zakładzie poligraficznym ARKAN w Trzciance. Twarz Brata zrobiła się radosna. Mówiłem Bratu o moich rozmowach z Ks. Bogusławem i Ks. Karolem. Rozmawialiśmy także o pani Zofii, Zelatorce ADS z Trzcianki. Dalsza część rozmowy była już na temat Brata. Ks. Zygmunt zaproponował, abyśmy Brata wykąpali. Rozmowę przerwał nam telefon od państwa Kwietniów, którzy chcieli z Bratem porozmawiać. Propozycja wykąpania Brata nie wiem jak to ująć, ale przestraszyła mnie. W pewnym momencie poczułem się tak jak Szymon z Cyreny, któremu kazano nieść Krzyż Chrystusa. Zastanawiałem się nad tym nie wiem ile czasu, 20 może 30 minut. Rozmowa Brata z Kwietniami trwała dosyć długo. To ta rodzina u której Brat mieszkał po pobycie w szpitalu, w którym był leczony na gruźlicę. Rozmowa telefoniczna bardzo dziwnie przebiegała. Na koniec pani Kwietniowa pożegnała się z Bratem tak jak by się mieli już nigdy więcej nie spotkać. W końcu zdecydowałem że wykąpiemy Brata. Trzeba było do tego podejść bardzo delikatnie, ponieważ każdy uścisk i mocniejsze przytrzymanie Brata sprawiało mu straszny ból. Pomału żeśmy Brata rozebrali i z wielkim trudem i delikatnością posadziliśmy go na stołku w wannie. Jedną ręką podtrzymywałem Brata, żeby się nie przechylił do przodu lub tyłu. Drugą ręką myłem Brata, zaczynając od głowy, brody, pleców, klatki piersiowej. Nogi, powykrzywiane i zdeformowane z powodu strasznej grzybicy, starałem się myć bardzo delikatnie, a zarazem dokładnie. Ks. Zygmunt pomagał w tym myciu jak tylko mógł. Po kąpieli ubraliśmy Brata i odprowadziliśmy do jego pokoju gdzie położyliśmy go na łóżku. Usłyszeliśmy od Brata takie słowa, że „ostatni raz był tak kąpany przez swoją mamę jak był małym chłopcem.” Z Ks. Zygmuntem poszliśmy do kuchni. Tam ksiądz powiedział podczas rozmowy, że „żeśmy Brata wykąpali na śmierć.” Jakoś dziwnie się poczułem po tych słowach. Minęła może godzina, gdy zacząłem zbierać się do powrotu do domu. Poszedłem do pokoju Brata, aby się pożegnać. Posadziliśmy Brata na fotel. Chwila rozmowy jeszcze na temat obrazków, a zapłata „w Dolinie Jozafata.” Brat nie posługiwał się pieniędzmi a ja zawsze to powiedzenie Brata przyjmowałem z uśmiechem. Przyklęknąłem przy fotelu i serdecznie uściskałem dłonie Brata, nie myśląc nawet, że to jest nasze ostatnie pożegnanie na tym świecie. Przyjechałem do domu i o wszystkim opowiedziałem żonie o telefonie Kwietniów i o kąpaniu Brata. Następnego dnia, a była to niedziela, poszliśmy z żoną do kościoła na godzinę 7,00. Po powrocie nie wiem, co dokładnie żeśmy robili, że nie słyszałem telefonu od Ks. Zygmunta. Chwilę później zobaczyłem wiadomość S M S „Brat Bogumił odszedł do Domu Pana.”
28 lipca podczas Mszy św. pogrzebowej stałem pod chórem na wprost trumny, tak jakby zamurowany, że odszedł mój najlepszy Przyjaciel jakiego miałem w swoim życiu. Brat na nowo pokazał mi prawdziwą wiarę w Jezusa i pełną synowskiego oddania cześć dla Jego Matki Maryi. Moich spotkań z Bratem było wiele. Od 2005 roku, czasami kilka razy w ciągu roku przyjeżdżałem do Białego Kościoła, gdzie Brat mieszkał w drewnianej chacie. Czasami przywoziłem Bratu różne potrzebne rzeczy, jak na przykład drewno z dzikiej gruszki na różance, które Brat sam wyrabiał. Pracował na maszynach z początku XX wieku. Były to maszyny stare, a zarazem dokładne. Paciorki, które wychodziły spod ręki Brata, były bardzo równe i gładkie. Każdy różaniec zrobiony przez Brata był ofiarowany Matce Bożej. Pomagałem mu również w przygotowaniu opału na zimę. Przywoziliśmy trociny, obrzynki drewna z zakładu stolarskiego od pana Marcina. Człowieka bardzo pobożnego, który robił w swoim zakładzie stolarskim krzyżyki do różańcy. Jeździliśmy do Ojcowskiego Parku Narodowego do pustelni. Tam pomagałem Bratu w różnych pracach związanych z poprawą ogrodzenia glinianki i pustelni. Pomagałem przy uprzątnięciu powalonych drzew. Pustelnia, to niewielki drewniany domek, mieszczący się wewnątrz groty, którą Brat nazwał „Grotą Machabejską.” Wewnątrz groty jest przepiękna Figura Matki Bożej Niepokalanej, a spod groty wypływa źródło czystej krystalicznej wody, którą Brat używał do picia i mycia. Gdy tylko mieliśmy wolne przedpołudnie, jeździliśmy do Kalwarii Zebrzydowskiej, aby odprawić Drogę Krzyżową lub przejść ścieżkami Maryi. Innym razem wyjazd na Krakowskie Bielany do Kamedułów, gdzie Brat był w zakonie 3 lata. Podczas Święta Podwyższenia Krzyża jeździliśmy do Opactwa Ojców Cystersów do Krakowskiej Mogiły. I tak to moje jeżdżenie do Brata i z Bratem trwało z przerwami przez 15 lat. Każda wizyta u Brata, to były dla mnie rekolekcje duchowe i ładowanie duchowych akumulatorów. Można powiedzieć, że był moim Ojcem Duchowym.
Śmierci własnego, rodzonego ojca tak nie przeżyłem, jak śmierć Brata Bogumiła. Po śmierci Brata zacząłem się zastanawiać, dlaczego to właśnie ja zostałem wybrany do tego, aby jego ciało przygotować na ostatnią podróż. Bo o duszę Brata zadbała Matka Boża. Coś mi mówiło, że ktoś to musiał zrobić i padło na mnie. Ks. Bogusław, spowiednik Brata wytłumaczył, że to Matka Boża posłała mnie wtedy do Brata, a Brat mi bardzo ufał. Pozwolił mnie dotykać swego ciała. Jeśli ktokolwiek by chciał poznać Brata Bogumiła, niech przeczyta jego książki. Zrozumie, kim był ten święty człowiek, który nie posługiwał się pieniędzmi, nie miał radia, telewizora, telefonu i komputera, a o naszych czasach wszystko wiedział. Choć był bardzo ubogim materialnie, był bardzo bogatym na duszy. Mam wielką prośbę do wszystkich, którzy znali Brata, aby nie zapomnieli o jego spuściźnie tj. o pustelni, żeby przypadkiem nie popadła w ruinę, bo takie bogactwo nie trafia się co dzień. Zajmuje się nią Pan Kwiecień, ale sam na pewno nie da sobie rady, gdyż pracy przy pielęgnacji terenu jest bardzo dużo. Do pustelni przychodzą starsze kobiety, które mieszkają obok i modlą się, ale one też nie dadzą rady w pielęgnacji Pustelni. Po śmierci Brata Księża Zmartwychwstańcy odłączyli prąd do pustelni i korona nad głowa Matki Bożej już nie świeci blaskiem, tak jak to było za czasów Brata. Nie powiem, panie przynoszą kwiaty, palą znicze i dbają o środek Groty, ale teren zewnętrzny jest delikatnie mówiąc zaniedbany.
WSPOMNIENIE XIV
OSTATNIE POŻEGNANIE BRATA BOGUMIŁA I ZŁOŻENIE DO GROBU.
28 lipca 2020 r. po Mszy świętej pożegnalnej w Dziewulach kościele parafialnym, gdzie ostatnio na stałe mieszkał Brat Bogumił. Trumna z ciałem Brata została przeniesiona z kościoła do samochodu pogrzebowego w celu przewiezienia do zakładu pogrzebowego w Łobżenicy, miasteczka znajdującego się w sąsiedztwie Górki Klasztornej. Brat, jak zdecydowano, ma zostać pochowany na cmentarzu obok Sanktuarium Matki Bożej Góreckiej. Po konsolacji, która odbyła się na plebanii u Ks. Zygmunta, wsiadłem do samochodu razem z Ks. Zygmuntem i ruszyłem w ślad za trumną do Górki Klasztornej. Przed nami prawie 500 km drogi. Podczas jazdy rozmawialiśmy na temat Brata i o jego pogrzebie. Dojechaliśmy do Warszawy, gdzie Ks. Zygmunt wysiadł, a ja pojechałem w dalszą drogę. Droga była długa i miałem czas na rozmyślanie, jak to będzie dalej u mnie bez Brata. Jak sobie poradzę bez jego rekolekcji, bez jego porad i pouczeń. Był okres, kiedy wrzucił mnie na głęboką wodę, czy dam sobie radę sam. Będąc w Warszawie, wiedziałem przynajmniej, że żyje, że może go kiedyś zobaczę. Natomiast teraz wiem, że odszedł do Matuchny, że nie zadzwoni, nie usłyszę jego głosu. Myślałem, jak to teraz będzie. I tak tłukąc się z tymi myślami dojechałem do Górki Klasztornej. Poszukałem Ks. Janusza, zameldowałem się i poszedłem do kościoła pokłonić się Matuchnie, a ponieważ było już późno i po ostatniej Mszy świętej w Góreckim Sanktuarium, to w kościele nie było nikogo i mogłem się w ciszy pomodlić i porozmyślać. Po jakimś czasie poszedłem do swojego pokoju na spoczynek. Po drodze spotkałem Ks. Karola, chwilę porozmawialiśmy i udaliśmy się na spoczynek, bo przed nami był bardzo trudny nadchodzący dzień. Następnego dnia z rana poszedłem na cmentarz zobaczyć miejsce pochówku Brata. Był to wyłożony płytami betonowymi grób w alejce na wprost grobów Misjonarz Świętej Rodziny, ale co ciekawe, w alei ( w rzędzie) gdzie było 6 grobów dzieci, a Brat miał obok nich spoczywać jako 7 dziecko, co według mnie znaczyło, że jako dziecko Matki Bożej, choć był w podeszłym wieku, bo miał 89 lat. Było to bardzo wymowne.
Po powrocie z cmentarza spotkałem Ks. Bogusława i pana Józka, siostrzeńca Brata. Porozmawialiśmy sobie i Ks. Bogusław zaproponował, abym pojechał z nimi po ciało Brata do zakładu pogrzebowego w Łobżenicy. Tam na miejscu przy otwartej trumnie zrobiłem kilka zdjęć i pożegnałem się z Bratem. Przyjechaliśmy z trumną Brata do kościoła w Górce Klasztornej, gdzie odbyła się Msza św. pogrzebowa z wyprowadzeniem zwłok na cmentarz. Dopiero w tym momencie historia mojej znajomości z Bratem zamknęła swój krąg. Poznałem Brata w Górce Klasztornej i pożegnałem Brata na cmentarzu też w Górce Klasztornej. Teraz postawiony przed faktem, że już więcej nie porozmawiam o swoich problemach z Bratem, nie uściskam spracowanych rąk. Już nigdy te ręce mnie nie pobłogosławią, zacząłem otaczać śp. Brata Bogumiła Mariana Adamczyka moją świętą pamięcią.
Miejsce świętego spoczynku Brata Bogumiła, to przepiękna kraina między rzekami: Brdą, Gwdą i Notecią, a Borami Tucholskimi, zwana Krajną. Ongiś ziemia porośnięta wielkimi dębami. Niektóre z nich, jak to widać w Góreckim Gaju, mają parę wieków i są pomnikami przyrody.
GAJ DĘBOWY
O GAJU DĘBOWY TYŚ PIĘKNY I STARY, NADAL TU SZUMIĄ WIELKIE TWE KONARY. STOJĘ WŚRÓD TYCH DĘBÓW BARDZO ZADUMANY, W MYCH USZACH ŚPIEW PTAKÓW, KLASZTORNE ORGANY. TO GAJ JEST GÓRECKI NA KRAŃCACH KRAJNY, A W NIM KLASZTOR WSPANIAŁY WŚRÓD STAREJ DĘBINY. ONA HISTORIE SPRZED WIEKÓW PAMIĘTA, CZASY WESOŁE I SMUTNE DNI POWSZEDNIE I ŚWIĘTA . MIEJSCE TO JEST SZCZEGÓLNE, ŁASKAMI SŁYNĄCE , DLA LUDU WIERNEGO, CO PRZYBYWA W TYSIĄCE, ABY POKŁON ZŁOŻYĆ KRÓLOWEJ KRAJNY, BĘDĄCEJ W KLASZTORZE, WŚRÓD STAREJ DĘBINY . W MIEJSCU TYM ZNAJDZIESZ SPOKÓJ , CISZĘ, UKOJENIE I WODĘ CZYNIĄCĄ CUDA, GASZĄCĄ PRAGNIENIE. ŹRÓDEŁKO TO BIJE OBOK KRZYŻA WIELKIEGO, CO STOI NA MIEJSCU CUDU PRADAWNEGO. JEŚLI BĘDZIESZ WĘDROWCZE PRZEJAZDEM W KRAJNIE , NIE ZAPOMNIJ O MIEJSCU, CO ŁASKAMI SŁYNIE. GAJ TO JEST DĘBOWY, A W NIM MATKA BOSKA, KTÓRĄ MISJONARZY ŚWIĘTEJ RODZINY OTACZA TU TROSKA. MISJONARZE OPIEKĘ NAD MIEJSCEM TYM SPRAWUJĄ I O KAŻDĄ ZBŁĄKANĄ DUSZYCZKĄ BARDZO SIĘ FRASUJĄ, ABY NIE ZBŁĄDZIŁA W WIRACH TEGO ŚWIATA, MODLĄ SIĘ TAK TUTAJ PRZEZ CALUTKIE LATA. WIĘC POMYŚL CZASAMI CZŁEKU ZAGANIANY O TYCH MIEJSCACH NIEZNANYCH I TYCH ZAPOMNIANYCH. ŻYCIE JEST ZBYT KRÓTKIE, A CZASU W NIM MAŁO, ABY WSZYSTKIE POPEŁNIONE BŁĘDY NAPRAWIĆ SIĘ UDAŁO….
Po ceremonii pogrzebowej spotkałem się jeszcze z kilkoma znajomymi osobami i trochę żeśmy sobie porozmawiali. Nie trwało to zbyt długo, gdyż część ludzi była z daleka i chciała za widoku wrócić do swoich domów.
Było to 29 lipca 2020 r. Bardzo pamiętny dzień. Kiedy wróciłem do domu długo rozmawiałem z żoną o tym jak było, kogo widziałem, kogo poznałem. Bardzo długi czas po pogrzebie nie potrafiłem zebrać myśli. Cały czas myślałem o Bracie, o tym co po sobie pozostawił dla potomnych. Mając w domu malowany portret Brata. Namalowany przez mojego przyjaciela Zbyszka o którym wcześnie pisałem, zacząłem siadywać przed tym obrazem i z Bratem duchowo rozmawiać. Tak jak kiedyś rozmawiałem z Nim w rzeczywistości. Ktoś może sobie pomyśleć, wariat, albo czubek. Niech sobie myśli co chce, ale ja wiem, że ta rozmowa dawała mnie osobiście ukojenie duszy. Podczas jednej z takich rozmów przyrzekłem Bratu, że postaram się, aby pamiątki po nim i to co po sobie zostawił, nie zaginęło. Zgodnie z tą obietnicą zostałem kustoszem jego spuścizny materialnej. Odzyskałem figurkę Matki Bożej, która stała w kapliczce na wprost okna. Przed którą Brat modlił się codziennie, wstając o 3.15 rano. Ową figurkę wywiózł Janek do swojego domu, choć Pani Bogusia, sąsiadka Brata, chciała postawić obok domu Brata w kapliczce. Zamierzała odbudować całą kapliczkę, doprowadzić do pierwotnego stanu. Dlatego pod pretekstem, że Brat Bogumił przyśnił mi się i zapytał o tą figurkę, zadzwoniłem do Janka. Powiedziałem że chciałby ją odzyskać. Na co się zgodził. I tak pojechałem aż za Wieliczkę, aby ją przywieźć. Odnowiłem też klęcznik na którym Brat klęczał, modląc się przed tą figurką Matki Najświętszej.
PODZWONNE
Niestety nowy właściciel posesji nie chciał mieć tej figury Matki Bożej na swoim terenie. Przed, czy też po śmierci Brata, wyciął już drzewa, a warsztat, gdzie Brat robił różańcowe paciorki, próbował zaadoptować na kurnik. Jednak kuny, które żyły w zgodzie z Bratem Bogumiłem, wydusiły kilka kur. Podejrzewam, że nikt na tym miejscu nie zazna spokoju, bo dom Pustelnika jak i jego warsztat są pełne wspomnień, które powinno się nie tylko otoczyć szacunkiem, ale i zachować. Moim zdaniem to miejsce powinno zostać miejscem objętym naszą świętą pamięcią po Człowieku, który tu żył, a także być miejscem kultu, gdyby w przyszłości Brata Bogumiła Kościół katolicki wyniósł na ołtarze.
Po stracie Brata znalazłem „bratnią duszę” w odniesieniu do spraw związanych z Bratem Bogumiłem, w Ks. Karolu MSF. Wiele razem rozmawiamy dzwoniąc do siebie. Wszystko, co mówimy i robimy ma jeden tylko cel: zachować pamięć i spuściznę po Świętej Pamięci Bracie Bogumile Marianie Adamczyku.
Dlatego razem z Ks. Karolem zajęliśmy się zachowaniem tego, co się da, z pozostałych po Bracie rzeczy. Trzeba chociaż coś ocalić. W większości rzeczy te były spakowane w workach foliowych. Pan Janek, spadkobierca rodowy siostry Geni, który sprzedając posesję uczynił Brata bezdomnym, podczas wyprowadzki, albo raczej eksmisji Brata, spakował w pośpiechu, co się dało. Przewiózł z drewnianego domu w Białym Kościele, do glinianki w której już wtedy panowała wilgoć i wszystko butwiejąc niszczało.
Odzyskaliśmy z glinianki wiele rękopisów pisanych ołówkiem. Odzyskaliśmy maszynę do pisania z lat 60 na której Brat między innymi napisał Drogę Krzyżową w 1962 r. Była w strasznym stanie, ale udało się ją doprowadzić do porządku. Odzyskaliśmy wiele innych cennych rzeczy. Takich jak np. wór pokutny o którym chyba wcześniej pisałem, jak Brat w nim chodził po całej Polsce. Jednak nie wszystko można zachować bez pomocy ludzi mieszkających w okolicach pustelni, gdyż są też takie dobra, które stoją na miejscu nie da się ich nigdzie przenieść. Chodzi o pustelnię w grocie oraz o gliniankę. Skazane są na zapomnienie, na zniszczenie, bo nie ma nikogo, kto by je ocalił od zapomnienia.
I tym smutnym stwierdzeniem przychodzi mi kończyć moje wspomnienie.