Święta Pamięć

ŚWIADECTWO O BRACIE BOGUMILE MARIANIE ADAMCZYKU PUSTELNIKU I POKUTNIKU
ŚWIADECTWO MOJEGO NAWRÓCENIA

WSPOMNIENIE I

Mam na imię Marek i do prawdy nie wiem jak rozpocząć pisanie świadectwa o Bracie Bogumile, a przy tej okazji także o moim nawróceniu, czyli ponownym wejściu w nurt żywej Wiary katolickiej. Wszystko, co z tym się łączy, związane jest z Sanktuarium Maryjnym w Górce Klasztornej.

Dzielę się tym świadectwem dla umocnienia każdego, kto sądzi, że wszyscy o nim zapomnieli, albo iż nie jest godzien, aby o nim pamiętali.

Był czerwiec roku 2002, gdy moja mama należała już do Apostolstwa Dobrej Śmierci. Centrala tej wspólnoty modlitewnej znajduje się w Górce Klasztornej. Jako, że noszę nazwisko Górecki, zaciekawiła mnie Matka Boża Górecka Królowa Krajny z Górki Klasztornej. Zacząłem więc szukać tego miejsca na mapie, a nie było to proste zadanie, gdyż na żadnej mapie nie było miejscowości Górka Klasztorna.

Jadąc do Połczyna Zdroju, odwożąc żonę do sanatorium, za miejscowością Wyrzysk zobaczyłem tablicę informacyjną Górka Klasztorna Sanktuarium Maryjne. Pomyślałem sobie, trzeba wstąpić i zobaczyć, gdzie to jest. Odwiozłem żonę do sanatorium i wróciłem do Warszawy, do domu. Po trzech tygodniach pojechałem, aby odebrać żonę z sanatorium. Wyjechałem wcześnie rano do Połczyna i zacząłem szukać tego miejsca wedle wskazówek. Kiedy dotarłem na miejsce i wszedłem do Kościoła moim oczom ukazał się w pełnej krasie w ołtarzu głównym obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem. Padłem na kolana i nie mogłem oderwać od Niej oczu. Coś wewnętrznego zaczęło się ze mną dziać nie widziałem nic po za Nią i trwało to jakiś czas. Wtedy zrozumiałem, że jest to moja Matka, nie rodzona, tylko ta z Nieba, Matka Jezusa i Matka moja. Podniosłem się z kolan i poszedłem szukać biura Apostolstwa Dobrej Śmierci. Po drodze natknąłem się na Księdza wtedy to jeszcze nie wiedziałem, że to Misjonarz Świętej Rodziny, a był nim ks. Piotr Żelichowski. On wskazał mi miejsce i zaprowadził do kancelarii ADS. Za biurkiem siedziała bardzo miła pani. Po rozmowie z nią dowiedziałem się, że ma na imię Jadwiga i że jest Zelatorką ADS. Wówczas po dłuższej rozmowie zapisałem się do wspólnoty ADS. Był to wielki przełom w moim życiu. Zatem pobyłem w Górce jakiś czas i ruszyłem w dalszą drogę do Połczyna.

Wracając razem z żoną Mieczysławą z sanatorium, wstąpiliśmy jeszcze raz do Górki Klasztornej, aby zapisać także moją żonę do ADS. Bardzo jej się spodobało to miejsce i przepiękne Sanktuarium. W drodze powrotnej do domu dużo żeśmy rozmawiali na temat Górki i tego że mamy Matkę Bożą Górecką jako Opiekunkę naszej rodziny. Po powrocie do domu zacząłem się zastanawiać nad swoim życiem, dlaczego tak późno poznałem to miejsce, dlaczego odsunąłem się od Boga, choć byłem wychowany w wierze katolickiej. Nie minęło ze dwa miesiące jak znowu stanąłem przed obliczem MB Góreckiej Królowej Krajny.

Wtedy poprosiłem jednego z Misjonarzy Świętej Rodziny, ale już nie pamiętam który to był, a do dziś poznałem ich wielu. Poprosiłem o spowiedź świętą z bardzo długiego okresu czasu, długiego, to znaczy z około 20 lat. Była to spowiedź nie w konfesjonale, ale w zakrystii. Pod jej koniec usłyszałem takie słowa: „usiądź przed lustrem i zastanów się kim jesteś i porozmawiaj sam ze sobą.” Oto tak po mału z człowieka omijającego Kościół stałem się kimś zupełnie innym, kimś kto ten Kościół tworzy.

Do Górki Klasztornej jeździłem kilka razy w ciągu roku. Tam też poznałem wspaniałych ludzi tj. Misjonarzy Świętej Rodziny, którzy byli na różnych zagranicznych misjach i znali prawdziwe życie w ubóstwie ludzi wierzących. Będących nie tylko w ubóstwie materialnym, ale także duchowy, gdyż żyli bez spowiednika, bez kościoła i sakramentów Świętych, jak to miało miejsce na przykład na Białorusi. Śp. Ks .Krzysztof Pasieka MF – Misjonarz na Madagaskarze, Ks. Karol Misjonarz z Białorusi, Ks. Grzegorz Misjonarz z Ukrainy, dzisiejszy Dyrektor ADS. Dalej w Górce Klasztornej śp. Ks. Piotr Żelichowski, Założyciel i pierwszy Dyrektor ADS. W późniejszym czasie poznałem ówczesnego Dyrektora ADS Ks. Antoniego, który jako pierwszy nawiązał kontakt z Bratem Bogumiłem. Później poznałem się z Ks. Bogusławem, który stał się wybranym wśród Misjonarzy Świętej Rodziny, duchowym powiernikiem Brata Bogumiła. Przez te minione lata poznałem wielu innych Misjonarzy Świętej Rodziny: w Górce Klasztornej, w Świdrze i tylu innych miejscach naszego kraju.

Przy mojej drugiej wizycie w Górce Klasztornej pani Jadzia z biura ADS wyjęła z szuflady Różaniec. Pokazując powiedziała „jest to Różaniec zrobiony własnoręcznie przez Pustelnika Br. Bogumiła.” Ofiarowała mi ten Różaniec prosząc, abym nauczył się go odmawiać, a wszystko będzie dobrze. I tak zaczęła się moja zażyłość z Różańcem. Szło mi na początku bardzo ciężko, myliły się tajemnice, ale jak to mówią, parłem do przodu i było coraz to lepiej. Nigdy nie myślałem, że te kilka paciorków odmieni moje życie. Tak się jednak działo. Choćby zaniedbane przeze mnie przyjęcie sakramentu Bierzmowania. Za sprawą Matki Bożej Góreckiej postanowiłem jako już przecież dorosły człowiek przyjąć Sakrament Bierzmowania. Była to wielka łaska Boża, ponieważ wcześniej jako dziecko nie myślałem o tym, a jako młodzieniec patrzyłem na ten sakrament całkiem inaczej niż to powinno być u prawdziwego chrześcijanina. W 2004 roku zdecydowałem się zapisać na kurs przygotowawczy do Bierzmowania. W sierpniu 2004 r. zgłosiłem się do Ojców Redemptorystów w Warszawie na ulicy Karolkowej w Parafii Św. Klemensa. Stwierdziłem, że będę chodził tam na nauki przygotowujące mnie do przyjęcia Bierzmowania. To będzie dopełnienie mojego nawrócenia. Myślę, że była to decyzja Matki Bożej Góreckiej, abym właśnie poszedł na nauki do Ojców Redemptorystów, którzy kładą wielki nacisk na cnotę wiary. Moim nauczycielem w przygotowaniu do Bierzmowania był Proboszcz Parafii. Bardzo mnie w tym wszystkim wspomogła i wspierała, moja żona, która też była świadkiem mojego Bierzmowania. Pod koniec nauk nie musiałem zdawać egzaminu, gdyż prowadzący Ks. Proboszcz stwierdził, że przyszedłem tu z własnej i nie przymuszonej woli, a to jest najlepszym wyrazem dojrzałości chrześcijańskiej. I tak 15 października 2004 roku przystąpiłem do Sakramentu Bierzmowania w wieku 50 lat. Szafarzem sakramentu był Ks. Inf. Henryk Chudek. Odmawiając Różaniec stawałem się coraz to innym człowiekiem. Wówczas także zacząłem przyjeżdżać do Górki Klasztornej na spotkania opłatkowe ADS i na rekolekcje tej wspólnoty. Po pewnym czasie pani Jadzia spytała mnie „czy nie chciał bym być Zelatorem i utworzyć grupę modlitewną?” Zgodziłem się nie wiedząc jakie do końca wiążą się z tym obowiązki, zwłaszcza względem członków grupy. W Warszawie powodzenie takiego przedsięwzięcia graniczyło z cudem. Dlatego grupę modlitewną ADS utworzyłem z rodziny i ze znajomych, mieszkających w miejscowości z której pochodzili moi rodzice. To, jak dzisiaj sądzę, był mój wielki błąd. Jednak o tym w dalszej części. W prowadzeniu tej grupy pomagała mi pani Jadzia z Górki Klasztornej i Zelatorka z Trzcianki, pani Zofia z którą utrzymuję kontakt do dziś. Podczas rekolekcji ADS w Górce Klasztornej słowo Boże głosił i rekolekcje prowadził śp. Ks. Krzysztof Pasieka MSF. Warto wspomnieć, że po powrocie z Madagaskaru, gdy zajął się głoszeniem rekolekcji dla ADS, podczas jednych z rekolekcji na Śląsku, które prowadził, Ks. Krzysztof zasłabł i trafił do szpitala w którym po kilku dniach zmarł w wieku 40 lat. Był to nagły, ogromny cios dla MSF i ADS w Górce Klasztornej. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie!

Pewnego razu jako rekolekcjonista w Górce Klasztornej pojawił się Pustelnik Br. Bogumił o którym już wcześniej słyszałem, a przecież każdego dnia modliłem się na Różańcu zrobionym przez tego Pustelnika. Nie miałem okazji wcześniej spotkać Brata. Właśnie nadarzyła się taka okazja w kwietniu, na góreckich rekolekcjach. Tam spotkałem się dzięki uprzejmości pani Jadzi w kancelarii Apostolstwa z Bratem Bogumiłem Marianem Adamczykiem. Pani Jadzia mnie przedstawiła Bratu i rozmawialiśmy ze sobą. Była to dla mnie bardzo trudna rozmowa. Nigdy nie miałem możliwości rozmawiać z Pustelnikiem, nie wiedziałem jak się zachować, jak dobrać słowa, ale jakoś się udało bez żadnej wpadki. Podczas tej rozmowy zapytałem czy mógłbym odwiedzić Br. Bogumiła w jego pustelni, na co Brat wyraził zgodę. Zapisałem adres i czekałem na stosowną okazję, a ta przyszła dosyć szybko, bo w ciągu miesiąca od spotkania w Górce Klasztornej. Kiedy zięć poprosił mnie, abym zawiózł go do sanatorium do Buska Zdroju, szybko się zgodziłem, bo była to okazja do odwiedzenia Brata w Białym Kościele pod Krakowem. Nie było to z pewnością po drodze, ale co tam. Pojechałem, zięcia zostawiłem w sanatorium, a sam zameldowałem się w Białym Kościele. Jest to miejscowość na drodze z Krakowa do Olkusza w granicach Ojcowskiego Parku Narodowego. Miałem pewien problem ze znalezieniem Brata, ale „koniec języka za przewodnika.” Pierwszą napotkaną osobę spytałem o Pustelnika i tak dotarłem na miejsce.

WSPOMNIENIE II

Stanąłem pod domem Brata Bogumiła i zadzwoniłem do drzwi. Jednak nikt się nie pojawił Dlatego zdecydowałem, że będę czekał. Brat musi się pojawić. Nie przyjechałem na próżno, dlatego wsiadłem do samochodu i czekałem. Tak przeleciały około 2 godziny. Po tym czasie słyszę jak otwierają się drzwi i wychodzi Brat. Przywitałem się z nim, przedstawiłem, powiedziałem skąd jestem i gdzie się spotkaliśmy. Zaprosił mnie do środka, rozmawialiśmy jakiś czas. Po rozmowie Brat zaproponował, abyśmy wsiedli do samochodu i pojechali do Ojcowskiego Parku Narodowego, gdzie była jego pustelnia i dom, tzw. glinianka w którym jest zameldowany. Podróż nie była bardzo daleka, ale taką drogą pierwszy raz w życiu jechałem. Była tak stroma i wąska, że dwa samochody nie mogły się minąć. Praktycznie nie można było nawet nazwać tego traktu drogą, raczej wąwozem wśród skał. Po dojechaniu na miejsce poszliśmy prosto do Pustelni, mijając po drodze gliniankę, która z zewnątrz była pokryta gliną, aby przykryć drewniane bale. Pustelnia znajdowała się w skalnej grocie, ogrodzona drewnianym płotem. Po otworzeniu furtki przy której stał potężny Krzyż, zobaczyłem w głębi figurę Matki Bożej Fatimskiej przepięknie wkomponowaną w skałę groty. Pod figurą znajdowały się kwiaty i paliły się świece i znicze. Podeszliśmy do niej i odmówiliśmy Pozdrowienie Anielskie, a wcześniej pod Krzyżem Ojcze Nasz. Po lewej stronie od figury stała Pustelnia. Był to domek o trzech pomieszczeniach zbudowany prawdopodobnie z drewna które Brat dostał od pobliskich mieszkańców, oraz tego co znalazł na terenie parku. Pierwszym pomieszczeniem była sień, gdzie były różne potrzebne rzeczy Brata buty, ubrania i wiele innych rzeczy potrzebnych w tym wyjątkowym gospodarstwie. Drugim pomieszczeniem była izdebka mieszkalna w której było łóżko, czyli trumna w której Pustelnik spał. Obok stał klęcznik razem z sekretarzykiem. Ma to swoją jakąś nazwę, ale nie wiem jaką. Na wprost okno wychodzące na figurę Matki Boskiej. Po prawej stronie stał kaflowy piec zrobiony przez Brata, który służył do ogrzewania pomieszczeń jak i podgrzewania potraw. Następnym pomieszczeniem była kaplica w której znajdował się ołtarz z tabernakulum stała tam też szafa w której znajdowały się naczynia liturgiczne i wszystkie potrzebne księgi do odprawiania Mszy świętej. Znajdował się tam także ornat, komża oraz wór pokutny w którym Pustelnik chodził po całej Polsce, głosząc hasło: „Pokuty, Pokuty, Pokuty” jak wypisane było na worze. Ów wór Pokutny zrobiony był z juty, to taki materiał jak był używany do produkcji worków na zboże i ziemniaki. Materiał wora pokutnego Brata był grubszy, posiadał długie rękawy, a sięgał do samych kostek. Suchy ważył około 10 kilogramów, a kiedy namókł podczas deszczu, to jego waga była przynajmniej trzy razy większa. W kaplicy było okno, które wychodziło na furtkę tak, aby Pustelnik mógł widzieć, kto do niego idzie. Przepraszam, że piszę to w czasie przeszłym, ale nadal to wszystko istnieje, tylko Brata Pustelnika nie ma wśród nas.

Pustelnik bardzo dużo choć w krótkim czasie opowiedział mnie o tym miejscu. Opowiadał o zacnych gościach, którzy go tu odwiedzili. O Ojcu Franciszkaninie Zenonie Żebrowskim, który z Ojcem Maksymilianem Kolbe był w Japonii. O panu Franciszku Gajowniczku, którego św. Ojciec Kolbe uratował od śmierci w bunkrze głodowym, w Oświęcimiu. Zostawili oni po sobie pamiątki. Po prawej stronie Pustelni Ojciec Żebrowski posadził modrzew, a pan Gajowniczek po lewej stronie Pustelni, posadził dąb.

Zanim powstała pustelnia, Brat spał w grocie na liściach. Grota ma kilka metrów głębokości, a temperatura we wnętrzu latem jak i zimą jest stała i wynosi 7 stopni. Przeszliśmy później do lepianki, którą Brat wybudował na starych fundamentach domu mieszkalnego. Dlatego można go było tam zameldować. Warunki spartańskie: bez bieżącej wody po którą trzeba było chodzić do źródełka, bez ubikacji i łazienki wychodek na zewnątrz zimą i latem. Zimą ciepło z kuchni kaflowej, jeśli wcześniej zebrało się drewno. Tylko ktoś taki jak Pustelnik, oddany życiu ascetycznemu, mógł wytrzymać. Nie podejrzewam, aby ktoś z młodych ludzi odważył się dzisiaj mieszkać w takich warunkach. Pokazał mi Brat także studzienkę, którą sam wykopał nad brzegiem rzeczki, która tamtędy przepływa. Ta rzeczka nazywa się Prądnik. Do studzienki spływa woda spod groty. Jest to prawdopodobnie źródełko z czystą, krystaliczną wodą. Można powiedzieć z cudowną wodą, bo wypływającą spod groty, gdzie jest Matka Boża Fatimska. Napisałem Fatimska, bo obok figury na skale są umocowane trzy słowa „POKUTY, POKUTY, POKUTY.” Po powrocie do Białego Kościoła i pod koniec wizyty u Brata Pustelnika spytałem, czy mógłbym go jeszcze odwiedzić, gdyż chciałem przywieźć żonę i zięcia, którego miałem odebrać z sanatorium za 3 tygodnie. Brat wyraził zgodę i tak się rozstaliśmy.

WSPOMNIENIE III

Szybko minęły te trzy tygodnie i z nów byłem u Brata w Białym Kościele. Przyjechałem z żoną i zięciem, którego odebrałem z sanatorium. Znów jazda wąwozem na dół do Prądnika. Prądnik, to nazwa wsi na granicy Ojcowskiego Parku Narodowego oraz nazwa rzeczki przepływającej przy grocie Brata. Żona była bardzo zafascynowana grotą, pustelnią, glinianką oraz całą przepiękną okolicą. Wizyta u Brata trwała kilka godzin i trzeba było wracać do Warszawy. Każdemu z nas Brat ofiarował po Różańcu, które sam robił. Każdy z tych Różańców jest ofiarowany Matce Bożej i przez Nią uświęcany. Brat wyjaśnił na czym to polega. Brat nosi z sobą na sercu za pazuchą figurkę Matki Bożej z którą się nigdy nie rozstaje. Była to figurka znaleziona na śmietniku, bardzo zniszczona. Brat poprosił Braci Franciszkanów z Niepokalanowa, aby mu ją naprawili. Bracia odnowili, posrebrzyli i figurka nabrała przepięknego blasku. Podczas robienia różańcy Brat wyjmuje figurkę i stawia ją na stole. Każdy ze zrobionych różańcy jest kładziony u stóp Matki Bożej z prośbą o poświęcenie i ofiarowanie Jej tak, by były one uświęcone. Figurka ta, jak opowiadał Brat, uratowała cudownie wiele istnień ludzkich. Lecąc samolotem do Ziemi Świętej samolot wpadł w takie turbulencje, wyłączył się jeden z dwóch silników i samolot stracił moc ciągu i zaczął pikować do ziemi. Brat wtedy wyjął figurkę i zaczął się gorliwie modlić o uratowanie życia załogi i pasażerów. Na pokładzie samolotu został ogłoszony alarm kolizyjny po kilkunastu sekundach, może trwało to z pół minuty spadania w dół, silnik się włączył i wyrównał lot, co uchroniło przed katastrofą.

Tak działa Wiara i modlitwę Brata. W do pożegnania z Bratem. Ponieważ nie chciałem z tego miejsca odjeżdżać, poprosiłem Brata, czy mógłbym go jeszcze odwiedzić. Poprosił mnie, że jak będę się do niego wybierał, to żebym przyciągnął przyczepę, zgodziłem się bez namysłu. Prośba ta wiązała się z tym, że Brat chciał zgromadzić opał na zimę i trzeba było Bratu ten opał przewieźć. Musiałem się liczyć z trochę dłuższym pobytem w Białym Kościele, z czego byłem ogromnie rad.

Pierwszego dnia po moim przyjeździe Brat pokazał całe swoje gospodarstwo, warsztat w którym robił paciorki do różańcy. Było to pomieszczenie w wolno stojącej komórce, w której stały obrabiarki pamiętające czasy między wojenne. Choć stare, to w pełni sprawne i bardzo dokładne. Cztery maszyny: trzy tokarki do drewna, każda z nich służyła do innej obróbki. Czwarta, to piła tarczowa, specjalnie skonstruowana do cięcia długich, a bardzo cienkich listew. W warsztacie tym stała figura św. Józefa, wykonana z drewna lipowego. Był też specjalny bęben do obtaczania paciorków. W bębnie znajdowały się kamienie z morza Martwego. Po obejrzeniu gospodarstwa pojechaliśmy do pana Marcina Litewki aby się umówić, kiedy możemy przyjechać po trociny i odpady drewniane na opał.

Pan Marcin prowadził zakład stolarski i zawsze Bratu pomagał, w zakładzie ciął drewno dzikiej gruszki na grube deski które to Brat później obrabiał u siebie robił też Bratu Krzyżyki do różańców. Posiadał do tego specjalną obrabiarkę. Umówiliśmy się, że będziemy za dwa dni. Po powrocie do Brata długo żeśmy rozmawiali i ustaliliśmy, że następnego dnia pojedziemy do Kalwarii Zebrzydowskiej, aby odprawić Drogę Krzyżową. Z samego rana pojechaliśmy do kościoła parafialnego pod wezwaniem św. Mikołaja na Mszę św. Proboszczem był Ks. Marian, przyjaciel Brata. Po Mszy św. zaprosił nas na śniadanie, fantastyczną wiejską jajecznicę. Chwilę porozmawialiśmy wspominając o naszych zamiarach wyjazdu do Kalwarii, około 100 km od Białego Kościoła. Droga Krzyżowa w Kalwarii prowadzona przez Brata, to przeżycie nie do opisania. Czułem się tak, jakbym szedł tam w Jerozolimie za Jezusem. To było coś, czego nigdy nie doznałem i nie przeżyłem. Tego dnia właśnie zrozumiałem, że trafiłem na tego, który pokaże mi prawdziwą duchowość i będzie moim przewodnikiem w wierze. Po powrocie do Białego Kościoła, Brat zostawił mnie w murowanym domu, którym opiekował się po śmierci właścicieli’ państwa Chojnackich, a których dzieci zgodziły się, aby goście Brata mogli tam przebywać i nocować. Kiedyś ten dom służył dla pielgrzymów, którzy to szli na Jasną Górę. Zostałem w tym domu sam. Brat poszedł do swojego drewnianego domku. Zacząłem rozmyślać o sobie i o tym, co ja tu robię? Przed oddaleniem się Brat powiedział, żebym czuł się tu, jak u siebie w domu i spotkamy się rano przed Mszą świętą.

Brat był jakiś czas w klasztorze Kamedulskim i stamtąd wziął niektóre rygory życia pustelniczego. Dlatego zostawiał mnie po posiłku obiadowym o godzinie 14,oo i szedł do swojej samotni. Kładł się wcześnie spać, bo pobudkę miał o godzinie 3,15 rano i modlił się do godziny 6,00. W jego sypialni był klęcznik, stał pod oknem. Okno było na wprost Kapliczki z białego piaskowca w którą wkomponowana była figura Matki Bożej Niepokalanej. I tak klęczał, odmawiając różaniec i modlitwy. Kamedulski Erem na Krakowskich Bielanach razem z Bratem odwiedziliśmy następnego dnia. Brat pokazał mi w podziemiach krypty grobowe, gdzie byli pochowani jego nauczyciel i przyjaciel. Następnie pojechaliśmy do Łagiewnik, gdzie byliśmy na Mszy świętej. Po Mszy św. wróciliśmy do Białego Kościoła na posiłek i znów rozstanie do rana. Każda nasza podroż samochodem zaczynała się modlitwą i odmawianiem różańca. Któregoś dnia stwierdziłem, że nie wiem, czy mam tyle włosów na głowie, ile odmówiliśmy paciorków.

Następny dzień, to poranna Msza święta, śniadanie i wizyta u pana Marcina. Ponownie po trociny i okrawki drewna spod piły taśmowej. Tego dnia zrobiliśmy trzy kursy, za każdym razem przyczepa załadowana workami z trocinami, a pod nimi kawałki drewna opałowego.

Kolejnego dnia pojechaliśmy jeszcze raz do pana Marcina po grube dechy z dzikiej gruszki, które pan Marcin wyciął dla Brata na paciorki różańcowe. Deski te były u Brata układane obok warsztatu tak, aby padał na nie deszcz, żeby tylko nie wyschły, bo suche nie dały by się obrabiać. Dzika gruszka jak wyschnie jest tak twarda, że potrafi zniszczyć nóż w tokarni, wyszczerbić lub wyrwać z imadła. Po rozładunku desek pojechaliśmy do pustelni tą wąską i stromą drogą .Obok pustelni przy gliniance znajdował się składzik drewna przykryty starą płachtą z namiotu wojskowego. Trzeba było to drewno przewieźć do Białego Kościoła. Zrobiliśmy z tym drewnem dwa kursy. Był moment, że bałem się że moja skoda nie da rady z pełną przyczepą pod tą górę, ale Opaczność Boża czuwała nad nami i wszystko się udało. Różnica wzniesień między pustelnią a Białym Kościołem nie wiem dokładnie, ale jest miejscami ponad 15% na odcinku ponad 1km. I tak jak poprzedniego dnia po obiedzie Brat poszedł do swojej samotni, a ja ze swoimi myślami pozostałem sam.

WSPOMNIENIE IV

Kolejny dzień rozpoczął się Mszą świętą i porządkowaniem tego, co żeśmy nawozili przez te dwa dni. Układanie drewna w komórce, chowanie worków z trocinami, aby nie zamokły. W tym czasie przyszła do Brata sąsiadka z naprzeciwka, pani Bogusia, przyniosła ciasto, które sama upiekła. Przyniosła także obiad, mówiąc: „widzę że Brat ma gościa i ciężko pracujecie, to na osłodę ciężkiej pracy obiad, bo na pewno nie będzie czasu na przygotowanie posiłku.” Była i jest to bardzo pobożna i uczciwa kobieta, żona i matka kilkorga dzieci, które przychodziły do Brata w odwiedziny, a na urodziny i imieniny Brata, przynosiły mu własnoręcznie zrobione laurki. Pani Bogusia opiekowała się gospodarstwem Brata, kiedy on wyjeżdżał na pielgrzymki do Ziemi Świętej jako przewodnik grup pielgrzymkowych. Bardzo dobrze znal kilka języków w mowie i piśmie, w tym Hebrajski, gdyż ukończył kurs tego języka w Jerozolimie. Łącznie przebywał w Ziemi Świętej, licząc te wszystkie pielgrzymki oraz kursy języka, całe 11 lat. Trochę żeśmy porozmawiali z panią Bogusią, była ciekawa kim jestem i skąd do Brata przyjechałem. Po rozmowie wzięliśmy się do dalszej pracy. Niektóre worki trzeba było wnieść do domu, dzięki czemu poznałem dom Brata w Białym Kościele. Dom ten dostał Brat w spadku po bezhabitowej zakonnicy, która w nim przed wstąpieniem do klasztoru mieszkała. Brat nie posługując się pieniędzmi, nie mógł mieć nic własnego. Dlatego ta darowizna została zawarta ustnie oraz na papierze, ale nie w formie aktu notarialnego. Przez brak aktu notarialnego po śmierci zakonnicy doszło do następującej sytuacji. U pani Geni zjawił się krewny zmarłej zakonnicy i przejął posiadłość z domem, a następnie sprzedał ten dom razem z ogrodem. Może jednak o tym później.

Dom w środku miał kilka izb. W jednej z nich, w długie jesienne wieczory, Brat nawlekał różance z paciorków, które wcześniej wytoczył na tokarkach. Była tam także sypialnia z oknem wychodzącym na ogród, a pod oknem stał klęcznik do modlitwy. Było też pomieszczenie kuchenne, gdzie stał piec kaflowy razem z kuchnią kaflową. Była również łazienka. Moim zdaniem były w tym domu całkiem odmienne warunki, niż w gliniance obok pustelni. Jak poznałem Brata był to 74 letni człowiek, którego życie nie oszczędzało i sam też, zgodnie ze swoim powołaniem, nie szukał wygód. Żył bardzo skromnie, choć jedzenia u niego nie brakowało. Okoliczni mieszkańcy przychodzili do niego, przynosząc mu różne rzeczy, a to do jedzenia, a to do ubrania. Były to z reguły artykuły spożywcze, które sami na wsi robili. Upieczony w domu chleb, jaja od podwórkowych kur, sery i mleko, a także masło, prosto od znajdujących się prawie w każdym gospodarstwie krów. Gospodarze, jak zabili świniaka, to przynosili Bratu wyroby wędliniarskie, nie wspominając wszelakiego rodzaju warzyw i owoców z przydomowych ogrodów i sadów. Brat z reguły starał się nie jeść mięsa zostawiał je dla gości. Będąc u niego nigdy nie czułem się głodny.

Przychodziło do niego wiele osób ze swoimi problemami i z prośbą o modlitwę. Nigdy nikomu nie odmawiał pomocy. Modlił się gorliwie w intencjach o jakie go poproszono. Był także czas, kiedy nie przyjmował nikogo. To Wielki Post i Adwent. Te dwa okresy Roku Liturgicznego były wyłącznie przeznaczone dla Brata, a Brat wyłącznie dla Pana Jezusa. Wielki Post był prawdziwym postem o suchym chlebie i czystej wodzie… i nie przyjmował żadnych innych posiłków. Ja mając brata stryjecznego, piekarza, poprosiłem go o suchary dla Brata. Piotrek nie sprzedane chałki w piekarni kroił i suszył na piecu i takie suchary przywoziłem Bratu na czas Adwentu. Wiem, że Brat z początku naszej znajomości nie ufał mi, bo co może być dobrego z Warszawy, grzesznego miasta. Jednak ja starałem się tego nie zauważać i robiłem wszystko, aby pozyskać Brata zaufanie. Dzisiaj myślę, że to mi się udało, a to zaufanie Brata ceniłem i cenię najpierw jako wymierny owoc mojego nawrócenia. Myślę, że właśnie dlatego, abym się szczerze nawrócił, Bóg postawił na mojej drodze takiego człowieka, który miał mi pokazać na czym polega prawdziwa wiara.

Wróćmy jednak do dalszej naszej wspólnej pracy przy drewnie i workach z trocinami. Po skończonej pracy poszliśmy na obiad, a na deser było ciasto. Krótka rozmowa o mijającym dniu i już szykowanie się do powrotu, do Warszawy. Podczas rozmowy ustaliliśmy, że jeżeli będzie coś potrzeba, to Brat będzie do mnie dzwonił od pani Bogusi.

Wyjeżdżałem od Brata bardzo szczęśliwy, że mogłem mu pomóc i że nasza znajomość rozwija się w dobrym kierunku wspólnego zaufania. Nigdy od Brata nie wyjeżdżałem z pustymi rękoma, zawsze miałem paczkę ze słodyczami dla żony i kawą dla siebie, którą Bratu przysyłał ze Stanów Zjednoczonych jego siostrzeniec, Józek.

 

WSPOMNIENIE V

Po pożegnaniu z błogosławieństwem Brata pojechałem do domu. Jednak nie próżnowałem, ponieważ w grudniu pojechałem do Górki Klasztornej na spotkanie opłatkowe ADS. Przy okazji chciałem wyjaśnić sprawę mojej grupy modlitewnej. Spotkałem się w Górce z panią Zosią i opowiedziałem o moich problemach z prowadzeniem grupy ADS. Wiążą się one najczęściej z tym, że ludziom ze Wspólnoty brakuje czasu, żeby się spotykać na formację, na modlitwę, bo wszyscy zabiegani, raz jednemu nie pasuje, raz innemu, a z takich jak ja to nazywam „szarpanych” spotkań, nikt nie odnosi korzyści. Przychodziły na spotkania dwie, a czasem i jedna osoba, a pozostałe usprawiedliwiały się właśnie brakiem czasu lub sprawami rodzinnymi. Doszło do tego, że na zamówienie intencji mszalnych, do których się zobowiązaliśmy, praktycznie ofiarę składałem ja i jeszcze jedna z członkiń. Zelatorka Zosia doradziła, aby w tej sprawie pójść do sekretariatu i porozmawiać z Zelatorką Jadzią oraz Ks. Dyrektorem, co też zrobiłem. Podczas tej rozmowy ustaliliśmy, że powinienem zawiesić swoje zelatorstwo, gdyż funkcjonowanie grupy w ten „szarpany” sposób nie było do utrzymania. I tak się stało.
Podczas tej rozmowy dowiedziałem się
też, będzie budowana kaplica ADS wraz z drogą Krzyżową w podziemiach góreckiego kościoła. Wcześniej pokazał i oprowadził mnie po tych podziemiach Brat Roman, świecki wolontariusz, można powiedzieć „naczelny kucharz Górki Klasztornej.” Bratu Romanowi zawdzięczam wiele, ponieważ, gdy byłem w Górce zapraszał mnie do siebie i zawsze częstował mnie fantastycznymi, smakowitymi, daniami robionymi specjalnie dla mnie. Brat Roman potrafił zrobić fantastyczne rzeczy z posiłków, które zostały z poprzedniego dnia. Dbał o to, aby nic się nie marnowało. Ustaliliśmy z panią Zosią i panią Jadzią, że porozmawiam z Bratem Bogumiłem, aby zdecydował, której ze stacji Drogi Krzyżowej w podziemiach, chciałby być ofiarodawcą. Wiadomo, że Brat nie posługuje się pieniędzmi, więc podjęliśmy się sfinansować wybraną przez Brata stację, a on swoim zwyczajem położył na tym przedsięwzięciu duchową pieczęć swojej modlitwy i cierpienia. Brat wybrał 12 stację Drogi Krzyżowej, a ja razem z panią Zosią wpłaciliśmy na konto pieniądze. Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta, że ta 12 stacja Drogi Krzyżowej jest ufundowana przez Brata, bo nie nasze pieniądze, ale Jego intencja, modlitwa i cierpienie, stanowią o wartości tej stacji.

Podczas rozmowy z Bratem dowiedziałem się, że w kwietniu 2008 r. leci do Ziemi Świętej z ks. Bogusławem i jego rodzicami. Poprosił mnie, bym po pielgrzymce, odebrał Go z lotniska Okęcie. Odebrałem Brata z lotniska i poprosiłem, aby odwiedził nasze skromne progi. Przyjechaliśmy do naszego mieszkania, bo mieszkamy w bloku. Żona moja była przeszczęśliwa, że może gościć Pustelnika. Podała posiłek i długo żeśmy rozmawiali. Brat ofiarował żonie figurkę Matki Bożej przywiezioną z Jerozolimy. Ta figurka stoi w naszym pokoju i często wspominamy ten dzień. W międzyczasie zadzwoniła pani Zosia, Zelatorka z Trzcianki. Ta sama z którą się wcześniej widziałem w Górce. Poprosiła, czy Brat mógłby odwiedzić Trzciankę i spotkać się z jej grupą ADS, składającą się ze starszych osób. Chcieli bardzo poznać Brata Pustelnika. Brat wyraził zgodę. Następnego dnia rano, Msza święta w kościele po wezwaniem św. Marka. Posiłek i pakowanie się na daleką podróż. Z Warszawy pojechaliśmy na naszą działkę, bo bardzo chciałem Bratu pokazać kapliczkę z figurką Matki Bożej Niepokalanej, którą postawiłem, jako wotum wdzięczności za okazane łaski. Zwłaszcza za uratowanie przed śmiercią naszej córki oraz za moje zerwanie z nałogiem palenia papierosów. Stało się to w ciągu jednego dnia. I to po 15 latach ciągłego palenia. Jednego dnia, 2 lutego w Matki Bożej Gromnicznej, rzuciłem palenie.

Bratu bardzo spodobała się kapliczka i obiecał, że zrobi różaniec dla Matuchny. Z działki wyruszyliśmy do Trzcianki. 450 km drogi. Podczas tej podróży odmawialiśmy różaniec i Brat opowiadał o swoich przeżyciach, o przygodach z czasu, gdy chodził po całej Polsce w worze pokutnym. Było wiele zdarzeń, były przezwiska, pobicia, podpalanie brody, areszty na komisariatach, przesłuchania przez dawną milicję. Prócz tego były też i przyjemne zdarzenia, jak podanie adresu na nocleg do księdza przez komendanta posterunku. Wiele z tych zdarzeń opisał Brat w książce pod tytułem „Listy z pokutnej trasy”.

Dotarliśmy pod wieczór do Trzcianki, gdzie pani Zosia załatwiła nam nocleg i zakwaterowanie na plebanii. Tam zjedliśmy kolację i mogliśmy spokojnie pójść na spoczynek po długiej i wyczerpującej podróży. Następny dzień był bardzo pracowity. Poranna Msza święta, śniadanie w refektarzu razem z księżmi z parafii. Spotkanie z panią Zosią i jej podopiecznymi w kaplicy szpitalnej w Trzciance. Msza święta w tej że kaplicy. Następnie obiad u pani Zosi spotkanie Brata z Ks. Kapelanem szpitalnym i zastępcą pani Zosi w prowadzeniu Wspólnoty ADS, z panią Alą. Po tym spotkaniu poszliśmy na plebanię na odpoczynek. Dzień następny. Po Mszy i śniadaniu wizyta Brata Bogumiła w Szkole Katolickiej, w której Brat został gorąco przyjęty przez dzieci z rodzicami, dyrekcję z nauczycielami tej placówki oświatowej. Przywitano Brata kwiatami, występami dzieci, a spotkanie uwieńczono wspólnymi rozmowami. Brat odwdzięczył się, rozdając różańce przez siebie zrobione, a poświęcone w Jerozolimie. Mówiąc poświęcone w Jerozolimie, mówimy nie tylko o samym poświęceniu różańców, ale także o tym, że Brat kładł te różańce w miejscach świętych Grobu Pańskiego i innych, uświęconych obecnością Pana Jezusa miejscach Jerozolimy. W ten sposób otrzymywały te różańce wartość duchową najwyższej miary. Brat ofiarował nauczycielkom Szkoły Katolickiej piękne torby z haftowanym widokiem Jerozolimy. Wspólny obiad zakończył szkolne spotkanie Brata. Później odpoczynek do godziny 17.00 tj. do Mszy świętej w kościele parafialnym. Przyszło bardzo dużo ludzi, a po Eucharystii Brat opowiadał o Ziemi Świętej. Trwało to opowiadanie około trzy godziny. Mimo to wszyscy siedzieli z zapartym tchem słuchając Brata. Ta Msza św. kończyła wizytę Brata w Trzciance.

Następnego dnia we wtorek po Mszy świętej i śniadaniu pojechaliśmy do Górki Klasztornej, gdzie Brat spotkał się z Ks. Piotrem Żelichowskim MSF pierwszym dyrektorem ADS. Po wizycie w Górce pojechaliśmy do Torunia, do rodziny Brata Bogumiła. Spędziliśmy tam cały dzień, a następnego dnia pojechaliśmy do Lichenia. Tam byliśmy na Mszy świętej. Po Eucharystii udaliśmy się do Kazimierza Biskupiego, do Seminarium Misjonarzy Świętej Rodziny, gdzie czekał na nas Ks. Bogusław. Byliśmy tam chyba ze dwie godziny, po czym Ks. Bogusław wziął Brata do swego samochodu i poprosił żebym jechał za nimi. Z początku jechaliśmy drogą asfaltową, ale później skręciliśmy w las, jechaliśmy leśną drogą jakiś czas. Wydawało mi się, że parę kilometrów, bo droga przypominała drogę na poligonie wojskowym. W pewnym momencie ujrzałem wielką polanę a na niej przepiękny stary klasztor Kamedulski był to Erem OO. Kamedułów na Bieniszewie. Dzięki Ks. Bogusławowi mogliśmy wejść do środka. Furtę klasztorną otworzył nam furtian, Brat Kameduła, który niczym z wyglądu twarzy nie różnił się od Brata Bogumiła. Długa, siwa broda, tylko habit w innym kolorze i pocerowany Furtian poznał Brata Bogumiła, wpuścił nas do środka, a tam dopiero zobaczyłem surowość reguły kamedulskiej. Samo wnętrze kościoła nie przypominało kościołów parafialnych, nie ma tylu złoceń, tyle światła. Przepraszam, że tak napiszę, ale bardziej przypominało kaplicę pogrzebową. Nawy boczne dopiero pokazały inne wrażenie, przepiękne złocone ramy obrazów i wiele światła. Przeszliśmy później do podziemi, gdzie są krypty z pochowanymi zakonnikami. Wygląda to zupełnie inaczej jak w podziemiach, gdzie trumny stoją w pojedynczych grobowcach. Tu jest ściana z otworami w które są wsuwane trumny zakonników, a później zamurowywane, a w miejscu zamurowania jest pisana tablica nagrobna z zakonnym imieniem zakonnika, ilością lat przeżytych w zakonie, datą śmierci i wiekiem zakonnika. Jest też jego nazwisko, ale wszystko pisane po łacinie. Z Bieniszewa Brat pojechał z Ks. Bogusławem, a ja wróciłem do Warszawy.

Około czerwca Brat zadzwonił do mnie, czy mógłbym przyjechać do miejscowości Żminne, niedaleko Parczewa, aby pomóc w wykopaniu dołu pod nową pustelnię dla Brata. Całość finansował Józek ze Stanów Zjednoczonych, syn siostry Brata Bogumiła. Oczywiście zgodziłem się i pojechałem do Żminnego. Byłem tam wcześniej kila razy, gdyż co jakiś czas przebywał tam Brat u zaprzyjaźnionej rodziny państwa Sutryków. Oni też użyczyli gruntu pod nową pustelnię. Ze względu na długą znajomość, jak i dlatego, że Syn tych Państwa jest księdzem nowa pustelnia, na stare lata Brata Bogumiła, miała stanąć właśnie na terenie ich gospodarstwa.

Jadąc tam pomyślałem, że należy wziąć z sobą dobry szpadel do kopania. Na miejscu czekał na mnie Brat Bogumił z siostrzeńcem, Józkiem. Nie wiedziałem jak to będzie bo przecież w 2005 r. miałem operowane obie ręce; cięte nadgarstki i jeden łokieć; tak zwana „cieśnia nadgarstka.” Jednak mimo obaw wzięliśmy się do pracy, to znaczy do zrobienia wykopu o wymiarach: 4 m długości, 4 m szerokości i 3 m głębokości. Z początku szło dość lekko z tym, że każdą taczkę ziemi trzeba było odwozić spory kawałek. Pierwszego dnia bardziej się umęczyłem odwożeniem taczek, niż kopaniem. Następnego dnia okazało się jak praca będzie wyglądała. Najpierw ziemia, a dalej twarda glina, momentami tak twarda, że trzeba było stawać na szpadel, aby coś ukopać. Do tego te taczki, każdy załadowany urobek wywieźć. Rano najpierw jechaliśmy 12 km do kościoła na Mszę świętą do Parczewa. Powrót, śniadanie i kopanie z wywożeniem. O godz. 12.00 Anioł Pański, o 14.30 obiad i Koronka do Miłosierdzia Bożego. Ponieważ był czerwiec, dzień długi, więc pracowaliśmy do samego wieczora. W tym czasie wyżywienie mieliśmy super. Józek ze Stanów przywiózł wyroby wędliniarskie, które były produkowane w jego prywatnej firmie. Smakowo to tak jak kiedyś było u nas, że szynka smakowała jak szynka, a baleron jak baleron, polędwica jak polędwica. Nie tak jak teraz, gdy wszystko o jednym smaku… i jak byś zamknął oczy, to w smaku nie wiadomo co się je. Kopanie dołu trwało od poniedziałku do soboty. Dalsza praca, to robota Józka. Ja wieczorem pojechałem do domu, a Józek od poniedziałku miał murować fundament, piwnicę. Pod koniec sierpnia Brat zadzwonił, czy mógłbym przyjechać i pomóc kopać rów do przeciągnięcia przewodu wodnego i elektrycznego. Zaraz wsiadłem w samochód i przyjechałem do Żminnego, aby im pomóc przy następnym kopaniu.

 

WSPOMNIENIE VI

Moim oczom ukazała się piękna Pustelnia, budynek z cegły z połyskiem, specjalnie wypalanej, pokryty pięknym blaszanym dachem. Nic, tylko stać i podziwiać, ile pracy włożył Józek. Wymiary budynku: 4 m długości, 3 m szerokości i część naziemna, to 3 m wysokości. Jest tam część piwniczna o głębokości 2,5 m. Są tam dwa pomieszczenia, pierwsze, to sień, taki przedpokój, który jest oddzielony drzwiami od pokoju w którym na wprost drzwi jest ołtarzyk nad którym wisi zabytkowy krzyż. Po prawej stronie stoi stolik nad którym wisi obraz Matki Bożej w kwiatach. Jest to przepiękny obraz, dzisiaj już słynny na całą Polskę, a nawet znany też w świecie. Jest to obraz Niepokalanego Serca Maryi w otoczeniu przepięknych kwiatów. Brat stwierdził, że będzie to obraz dla kultu Maryjnego. I nie wiem, czy tak się już nie stało. Wisi on na wprost okna przez które wpadają promienie słoneczne, oświetlając obraz. Po lewej stronie znajduje się łóżko Brata, stoi pod oknem. Do końca nie opisałem ołtarzyka, po lewej stronie krzyża wisi obraz przedstawiający Matkę Bożą Bolesną, siedzącą na kamieniu. Na kolanach trzyma koronę cierniową, leżąca na czerwonej szacie w którą był ubrany Pan Jezus. Wewnątrz korony są gwoździe, którymi był przybity Jezus do Krzyża. Jest tez trzeci obraz, przedstawiający Boga Ojca. Wisi nad drzwiami u wejścia do pokoju. Tak wygląda nowa pustelnia obecnie. Wtedy jeszcze nie był całkowicie wykończony środek, gdyż Józkowi kończył się czas pobytu i musiał wrócić do Stanów. Przywitałem się oczywiście z gospodarzami na których terenie stoi pustelnia Brata Bogumiła, i oczywiście z zapracowanym Józkiem. Po krótkiej rozmowie przebrałem się i wziąłem do pracy, czyli kopania rowu o głębokości 70 cm i szerokości 50 cm w długości na oko, około 70 m. Kopanie szło mi o wiele lepiej, niż wykop pod pustelnię. Ziemia była miękka, nie było gliny, a i urobku nie trzeba było wozić taczkami tylko odrzucać na bok. Po około 3 godzinach pracy przerwa na obiad, ugotowany przez właścicielkę terenu na którym stała pustelnia, panią Marię. Podczas posiłku rozmowa o tym, że Józek musi wrócić do Stanów. Był tu już prawie trzy miesiące. Po zakończeniu posiłku, Koronka do Miłosierdzia Bożego. Dalsze kopanie, a Józek kończył budowę z zewnątrz, bo środek miał dokończyć, jak przyjedzie następnym razem. Przebywałem tam trzy dni. Po wykopaniu zostały położone przewody i kable, a zasypanie, to już była „bułka z masłem.” Podłączenie, to miała być robota Józka. Trzeciego dnia po południu pożegnałem się z gospodarzami z Józkiem i oczywiście z Bratem Bogumiłem, pobłogosławił mnie na drogę, a co do zapłaty za wykonaną prace, to „zapłata w Dolinie Jozafata.” Nie wiem, czy już wspominałem, ale zawsze po wykonanej pracy na rzecz Brata, zawsze było to samo powiedzenie. Ponieważ Brat nie posługiwał się środkami finansowymi, ja wiedziałem o co się rozchodzi i zawsze przyjmowałem to z uśmiechem na ustach. Nie wiem czy wszyscy wiedzą co to Dolina Jozafata, ale to miejsce pochówku czyli cmentarz. Brat tym samym chciał powiedzieć, że zaplata za dobro dokonane w życiu, zapłata przyjdzie po śmierci. I tak rozstaliśmy się z Bratem.

Jest rok 2009. Rozmawiam z moim kolegą Mirkiem. Mówię mu, że znam Pustelnika z Ojcowskiego Parku Narodowego. Bardzo go zaciekawiła ta postać, spytał mnie, czy moglibyśmy Brata odwiedzić. Powiedziałem, czemu nie. Telefon do Brata i rozmowa z Bratem, że mam kolegę bardzo zagubionego w swoim życiu, że jest nałogowym alkoholikiem, bardzo dobrym i prostym człowiekiem. Tylko przez ten nałóg zagubionym. Brat wyraził zgodę pod warunkiem, aby było to było po Wielkanocy, no i co najważniejsze, aby kolega, którego przywiozę, był trzeźwy. Przekazałem to Mirkowi. Powiedział, że będzie wszystko ok.

Zaraz po Świętach Wielkiej Nocy pojechaliśmy do Brata, do Białego Kościoła. I tak jak zawsze, przywitanie, rozmowa, a później jazda samochodem do Pustelni. Tam na dole Mirkowi bardzo się spodobało, ale przykuło uwagę jego ogrodzenie. Z zawodu był budowlańcem, więc zaczęliśmy rozmawiać jak by można to poprawić. Na tym się rozmowa zakończyła. Brat pokazał mu pustelnię, gliniankę i wróciliśmy do Białego Kościoła. Brat zaprowadził nas do murowanego domu, poczęstował posiłkiem i powiedział, że teraz idzie do siebie, a rano się spotykamy i pojedziemy do Kalwarii Zebrzydowskiej, a później po odprawieniu Drogi Krzyżowej do Łagiewnik, do Miłosierdzia Bożego. Tak też się stało.

Po zakończeniu Drogi Krzyżowej Brat długo rozmawiał z Mirkiem w Łagiewnikach. Jednak ja nie wiem o czym, nie chciałem im przeszkadzać. Wróciliśmy do Białego Kościoła wieczorem, kolacja i spoczynek. Po porannym posiłku rozmowa z Bratem i pożegnanie, bo musimy wracać do domu Brat ofiarował Mirkowi kilka różańcy i prosił, aby odmawiał różaniec, chociaż jedną dziesiątkę dziennie. Ja też dostałem kilka różańcy błogosławieństwo na drogę i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Podczas podróży rozmawialiśmy o Bracie i ogrodzeniu pustelni. Ustaliliśmy, że ja mam załatwić transport, a Mirek załatwi materiał, bo jak najprędzej trzeba naprawić płot. W przeciągu kilku dni część materiału była gotowa i zawieźliśmy pierwszy transport, gotowych sztachet. Była tego cała przyczepa. Następny transport odbył się, nie pamiętam, ale było to chyba drugiego dnia Misji Świętych w maju w Białym Kościele. Misje te prowadzili Misjonarze Świętej Rodziny: Ks. Bogusław z Ks. Karolem, a nie wiem, czy nie było ich trzech. W ciągu trzech dni udało nam się wymienić całe ogrodzenie pustelni wraz z drogą dojściową do niej. Jeszcze dwa dni mogliśmy uczestniczyć w Misjach. Wielce usatysfakcjonowani, że zrobiliśmy kawal dobrej roboty i jeszcze zostawili około 100 sztachet na ewentualne naprawy, wróciliśmy do domu.

 

WSPOMNIENIE VII

Miałem też drugiego kolegę, alkoholika, samouka, artystę malarza, wspaniałego, wrażliwego człowieka, który malował przepiękne obrazy. Pewnie dlatego piękne, że był bardzo wrażliwym człowiekiem. Z powodu nałogu został osobą bezdomną, ale potrafił się dzielić tym, co miał. Mieszkał w Warszawie na terenie sklepu meblowego w pomieszczeniu magazynowym. Nigdy nie myślałem, że tak zdolni ludzie mogą tak ubogo, tak nędznie żyć. Jednak przejdźmy do sedna sprawy. Zbyszka poznałem w tym samym okresie, co Brata Bogumiła. Często rozmawialiśmy ze Zbyszkiem o Bracie, a któregoś razu nie pamiętam dokładnie w którym to było roku 2006 czy 2007, zaproponowałem mu, że zabiorę go z sobą w fajną podróż. Była noc 0,30 podjechałem pod sklep meblowy po wcześniejszym umówieniu i zabrałem go ze sobą. Podróż trwała około 4 godzin, gdy stanęliśmy na parkingu pod murami Jasnej Góry. Trochę żeśmy odpoczęli, a o godzinie 5,30 udaliśmy się do kaplicy Cudownego Obrazu. Zbyszek z początku nie wiedział gdzie jest, bo nigdy tu nie był, a ja nie chciałem zdradzać wszystkich tajemnic. Byliśmy na porannej Mszy Świętej z odsłonięciem Obrazu. Po Mszy św. Zbyszek zaczął oglądać obrazy będące w kaplicy i te w ramach i te malowane na ścianach. Jako artystę bardzo go to interesowało. Gdy opuściliśmy Jasną Gorę powiedziałem mu, że jedziemy do Górki Klasztornej, do Matki Bożej Góreckiej. Wizerunek Matki Bożej znał, bo wcześniej poprosiłem go o namalowanie dla mnie obrazu z wizerunkiem Matki Bożej Góreckiej, taki jaki jest w ołtarzu głównym. Namalowanie obrazu zajęło mu 4 miesiące, bo robił to starą techniką. Płótno pokrył klejem zwierzęcym podgrzanym z terpentyną, zrobiło się tak sztywne jak blacha i dopiero nakładał farby.

Podróż trwała kilka godzin więc żeśmy sobie porozmawiali o Jasnej Górze. Wtedy dowiedziałem się, że ze mną był tam pierwszy raz. Urodził się w Warszawie na Pradze, na ulicy Brzeskiej. Najgorsza, niebezpieczna ulica po prawej stronie Wisły w tamtych czasach. W latach pięćdziesiątych miała taką renomę, aż do lat dziewięćdziesiątych a nawet i teraz można tam zostać pobitym i okradzionym. Znał praktycznie tylko dwa kościoły, które były w pobliżu Bazylikę i kościół pw. Chrystusa Króla na ulicy Skaryszewskiej, ten w którym został ochrzczony. Opowiadał jak chodził do tego kościoła i wpatrywał się w obraz w ołtarzu głównym, a jest to obraz Chrystusa Króla Wszechświata namalowany przez malarza o nazwisku Styka. Podobno na obrazie jakiś czas nie było namalowanych oczu ze względu na okupanta niemieckiego,a rozchodziło się o kolor. Malarz chciał namalować oczy niebieskie, ale żeby nie rozwścieczyć Niemców, bo to kolor aryjski, nie malował. I tak wieczorem dotarliśmy do Górki Klasztornej. Nocleg był już wcześniej załatwiony. Tam na miejscu dopiero zobaczył oryginał obrazu Matki Bożej Góreckiej. Bardzo spodobał mu się Klasztor i Gaj Dębowy. Powiedział, że może tu zostać na stałe. On t za moją namową namalował obrazy do pustelni w Żminnym i wiele, naprawdę wiele innych obrazów, które znajdują się np. u Ks. Karola na Opolszczyźnie, w Świdrze u Misjonarzy Świętej Rodziny i w wielu innych miejscach, także w Górce Klasztornej. Malując te obrazy, przynajmniej nie sięgał po alkohol. Myślę, że za tą dobroć, którą zostawił na płótnie, Pan wybaczy mu jego winy. Bo od trzech lat, jak piszę to świadectwo, Zbyszek już nie żyje. Świeć Panie nad jego duszą! No, ale wróćmy do dalszej części świadectwa.

We wrześniu 2010 odbywały się rekolekcje ADS w Górce Klasztornej, więc stwierdziłem, że trzeba na nie zabrać Mirka, aby odciągnąć go od kumpli i od kieliszka. Na samym początku września pojechaliśmy do Górki na rekolekcje, które trwały około 4 dni, razem z przyjazdem i powrotem. Mirek poznał nowe otoczenie zapoznał wspaniałych ludzi, poznał panią Zosię. Jednak jak to bywa w walce duchowej, diabeł nie dawał za wygraną na drodze zdobywania trzeźwości przez Mirka… i nie byliśmy na całych rekolekcjach… Nie wiem kiedy i gdzie napił się alkoholu i trzeba było wracać do domu.

Dosłownie minęło dwa tygodnie od tej mojej nieudanej misji ratowania Mirka, gdy otrzymałem telefon od Brata. „Jestem w Żminnym, czy mógłbyś przyjechać i przetransportować mnie do Białego Kościoła?” Odpowiedziałem, że będę i umówiliśmy się, że przyjadę 8 października. I tak też zrobiłem. Przyjechałem wcześnie rano, ale tak, aby Brat był po Mszy świętej. Spakowaliśmy wszystko, kilka walizek, na przyczepę wsadziliśmy jakąś obrabiarkę do drewna i kilka większych rzeczy. Zdążyłem jeszcze obejrzeć pustelnię, bo w międzyczasie był Józek i wykończył ją w środku. Wyłożył płytami kartonowo gipsowymi, zaszpachlował i pomalował, położył instalację elektryczną. Zostały też powieszone obrazy o których pisałem. Pożegnaliśmy gospodarzy i pojechaliśmy w kierunku Białego Kościoła, ale zupełnie inną drogą. Brat chciał pokazać miejsce, gdzie się urodził i kościół w którym został ochrzczony. Wstąpiliśmy wpierw do Lubartowa, do pani Ewy, która nawlekała Bratu różance czterotajemnicowe. Pobyliśmy tam około godziny i ruszyliśmy w dalszą trasę. Po drodze odmawialiśmy różaniec. Kierowaliśmy się na Lublin, Tarnobrzeg, więc podróż trochę trwała. Miałem czas, aby spytać się Brata, dlaczego pustelnia w Żminnym. Brat zaczął od tego, że jest tam spokój i cisza, może pisać w spokoju swoje książki. Z gospodarzami spotyka się tylko na posiłki i podróż do kościoła. W Białym Kościele nie miał warunków do rozmyślań, bo ciągle go ktoś odwiedzał niezapowiedziany, a i hałas dokoła był coraz większy od czasu, gdy jego dom przestał być ostatnim domem we wsi. Teraz na około Brata pobudowało się wiele domów i ciągle coś się dzieje. Do tego dochodzi jeszcze to, że na Lubelszczyźnie bardzo zaprzyjaźnił się z rodzicami pani Marii, właścicielki posesji, gdyż bardzo mu pomogli, kiedy głosił rekolekcje po okolicznych parafiach w latach 70 i 80, gdy miał zgodę od lubelskiego Biskupa na prowadzenie rekolekcji. W Żminnym często gościł, aby odpocząć między rekolekcjami. Opowiedział mi jak Cudowny Medalik uratował życie jednemu rolnikowi. Podczas jednych z rekolekcji, już nie pamiętam, jaka to była miejscowość, Brat rozdawał Cudowne Medaliki Matki Bożej Niepokalanej które były zamawiane w Niepokalanowie u Franciszkanina, Brata Bonawentury. Ów Franciszkanin zajmował się produkcją i rozprowadzaniem medalików. Brat Bogumił medaliki nawlekał na dratwę i po rekolekcjach zakładał na szyję każdemu z uczestników. Ten rolnik nie za bardzo chciał medalik przyjąć, bo nie wierzył w jego moc. Nie trzeba było długo czekać. Za parę dni po rekolekcjach wyjechał na pole i tam doszło do wypadku. Spadł z ciągnika i dostał się pod ciągnik, który to pomału jechał już myślał, że po nim, kiedy ciągnik nagle zatrzymał się przed jego szyją na której wisiał Cudowny Medalik. Podobne do tego wypadku zdarzeń było więcej i Brat Bogumił nie nadążał ze sprowadzaniem medalików. Tak rozmawiając minęliśmy Lublin, Tarnobrzeg i dojechaliśmy do miejscowości Otałęż.

Tam podjechaliśmy do miejsca, gdzie stał dom rodzinny Brata, w nim się urodził. Dziś rosną tam krzaki, a po domu tylko została porozrzucana masa czerwonych cegieł z komina, bo dom podczas okupacji został spalony. Następnie podjechaliśmy trochę dalej do kościoła parafialnego w którym Brat był ochrzczony. Po starym kościele nie ma śladu, bo został zniszczony przez okupanta, a ten co stoi, został postawiony w latach powojennych. Weszliśmy do środka kościoła, który jest pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa. W środku Brat spotkał Księdza proboszcza i trochę porozmawiali. Ja zaś uklęknąłem i się pomodliłem. Brat po rozmowie podszedł do chrzcielnicy przy której ukląkł i w ciszy jakiś czas się modlił. Po wyjściu z kościoła wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę która jednak nie trwała zbyt długo. Po przejechaniu może 15 km, jadąc prostą drogą, wyprzedził nas samochód w którym podczas wyprzedzania urwało się tylne lewe koło. Samochód zjechał z drogi wpadł do rowu i dachował. Zatrzymaliśmy się i ja pobiegłem do tego samochodu, aby udzielić pomocy poszkodowanym. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Pomogłem im wydostać się na zewnątrz. W środku była dwójka dzieci i dwie dorosłe osoby. Chwilę żeśmy pozostali, sprawdzając jaki jest stan poszkodowanych. Oni zadzwonili do rodziny ,że mieli wypadek, żeby ktoś po nich przyjechał. Podziękowali za pomoc a my ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie ujechaliśmy daleko, rozmawiając o tym co się stało, bo zostaliśmy zatrzymani przez patrol policji za przekroczenie szybkości w terenie zabudowanym o 12 km/godz. Rzeczywiście nie zauważyłem ograniczenia szybkości. Razem z Bratem wysiedliśmy z samochodu, tłumacząc się, że dosłownie kilkanaście minut temu ratowaliśmy ludzi z wypadku samochodowego i żeśmy teraz rozmawiali o tej sytuacji, co spowodowało, że faktycznie przekroczyliśmy prędkość. Brat rozmawiał z nimi, a ja stałem obok. Po dłuższej rozmowie policjanci powiedzieli, że dają nam pouczenie i nie nakładają na nas mandatu karnego.  W pouczeniu wskazali, żebyśmy jadąc dalej uważali na znaki drogowe. Po tym incydencie ruszyliśmy w dalszą drogę odmawiając różaniec i tak dotarliśmy do Białego Kościoła.

Dzień następny, to 9 października. Urodziny Brata Bogumiła. Po porannej Mszy świętej i wizycie u Ks. Mariana, proboszcza, który znów zaprosił nas na śniadanie. Po wizycie na plebani pojechaliśmy na cmentarz Rakowicki, aby zapalić świeczkę i pomodlić się przy grobie śp. Mamy Brata. Pojechaliśmy jeszcze do Łagiewnik do kaplicy Adoracji Przenajświętszego Sakramentu, aby w ciszy się pomodlić i podziękować za okazane nam łaski. Około południa wróciliśmy do Białego Kościoła, zjedliśmy obiad, porozmawialiśmy o tym co nas spotkało poprzedniego dnia. Wtedy ofiarowałem Bratu prezent urodzinowy, książkę. Zawsze starałem się dać Bratu taki prezent, który by był mu przydatny podczas pisania jego książek. Tym razem była to wielka księga „Żywoty Świętych i Błogosławionych.” Brat jak zawsze przy każdej wizycie, ofiarował mi kilkanaście różańcy, które sam zrobił i tak stałem się „skarbnicą” różańcy robionych i nawlekanych przez Pustelnika. Chętnych na te różańce było wielu, gdyż modlitwa na nich sprawiała cuda nawrócenia i łaski ustępowania bólów w przewlekłych nieuleczalnych chorobach, co słyszałem od ludzi, którzy jak tylko wracałem od Brata pytali, czy przypadkiem nie przywiozłem różańcy od Pustelnika. Po ofiarowaniu tych różańcy Brat pobłogosławił mnie na drogę i pojechałem do domu.

 

WSPOMNIENIE VIII

 

Zima minęła bez dalszych wyjazdów do Brata, ale to nie znaczy, że siedziałem bez przerwy w domu. W grudniu byłem na spotkaniu opłatkowym ADS w Górce Klasztornej. Zaledwo z tego spotkania jednodniowego wróciłem do domu, ponownie przyjechałem do Gorki w sobotę. Było zimno i leżało trochę śniegu. Spotkanie opłatkowe było po południu i nic nie wskazywało na to że, przez noc napada tyle śniegu, że nie można będzie się wydostać z terenu Sanktuarium. Żeby nie ludzie, którzy przyjechali na poranną Mszę Świętą ciągnikami, bo niczym nie można było dojechać, takie były zaspy, to wyjazd do domu byłby bardzo utrudniony, wręcz na pewno przez jakiś czas nie możliwy. Droga do Warszawy była bardzo ciężka, leżało dużo śniegu i cały czas padał.

Z Bratem rozmawiałem kilkakrotnie tej zimy przez telefon między innymi o drewnie na różance. Wiadomo najlepsza dzika gruszka, zacząłem tego drewna szukać. Pojechałem na wieś, bo tam najprędzej można ją było znaleźć. Dzikie grusze rosły na miedzach między polami, a czasami przy zabudowaniach. Nikt ich kiedyś nie niszczył i nie wycinał, bo z tych drzew owoc najlepiej nadawał się na susz Wigilijny. Owoce gruszki na wsiach gospodynie suszyły w piecach w których wypiekało się chleb. Dziś już nikt tego nie robi, więc nikomu te drzewa nie są potrzebne, tylko przeszkadzają, choć są dobrym materiałem na ogień. Grusza jak wyschnie, palą się jak węgiel. Wiedziałem, że taka gruszka rosła na polu u rodziców mojej żony, ale teraz tym gospodarstwem zarządza siostra mojej żony, bo rodzice poumierali i nie wiedziałem, czy wyrazi zgodę abym mógł ją ściąć. Jadąc tam u sąsiadów teściów znalazłem drugą gruszę rosnącą na między. Siostra żony wyraziła zgodę na ścięcie gruszki jak się dowiedziała na co potrzebne jest to drzewo. Miałem ją ściąć sam i to dopiero po żniwach, gdyż rosła ona na polu w śród obsianego zboża. Pojechałem do sąsiadów, pytając się o gruszkę, bardzo się ucieszyli, bo praktycznie ona im przeszkadzała, a nie było komu jej ściąć. Zadzwoniłem do Brata, że znalazłem gruszki i przywiozę je do Białego Kościoła. Brat mi odpowiedział, żebym zawiózł od razu do pana Marcina, żeby je poprzecinał. Ściąłem jako pierwszą tą, co rosła na miedzy miała ona średnicy 50 cm poszło w miarę szybko, bo była bez liści. Kwietniowym, wczesnym rankiem ściąłem i załadowawszy na przyczepę, ruszyłem w podróż do Białego Kościoła, do warsztatu stolarskiego pana Marcina. Dojechałem po południu, ponieważ gruszka była pod Ciechanowem, a ja musiałem przejechać z nią prawie 400 km Na miejscu żeśmy ją zdjęli i pojechałem do Brata, bo od Marcina miałem już blisko. Brat mnie przenocował, aby następnego dnia rano pojechać do Marcina, aby pociąć gruszę i przewieźć ją tu na miejsce. Z Bratem porozmawialiśmy o tym, że wybiera się do Żminnego i poprosił mnie, jak bym mógł, przyjechać po niego w październiku i go przetransportować do Białego Kościoła. Zgodziłem się. Rano po Mszy św. i śniadaniu pojechaliśmy do pana Marcina, który przy nas pociął gruszkę na dechy. Załadowaliśmy je i przewieźliśmy do Brata. Od razu ułożyliśmy tak, aby spadająca woda z dachu, po deszczu, spadała na te dechy. Jak wcześnie pisałem do obróbki gruszka musi być wilgotna Jeszcze chwila rozmowy, obiad, jakiś prezent od Brata dla żony oczywiście słodycze i ostatnio napisana książka Brata z dedykacją. Dla mnie tradycyjne kilkanaście różańcy. Błogosławieństwo znakiem krzyża na drogę i powrót do domu.

W sierpniu tego roku przetransportowałem rzeczy Zbyszka z Warszawy w Bieszczady do miejscowości Kotów. Wszystko zaczęło się od tego że sklep w który mieszkał Zbyszek, jak pisałem, został zlikwidowany. I trafił Zbynio na bruk. Dobrzy ludzie załatwili mu miejsce w ośrodku Markotu w Ożarowie pod Warszawą, ale Zbyszek nie potrafił tam się odnaleźć. Ciągle były z nim kłopoty. Był artystą malarzem, nie miał gdzie trzymać swoich rzeczy do malowania, nie wracał do ośrodka na noc. Cały swój dobytek po skasowaniu sklepu złożył u kolegi z młodych lat. Kolega mieszkał na Woli, dzielnica Warszawa oddalona od Ożarowa o kilkanaście kilometrów. Zbyszek potrafił co dziennie jeździć do niego, aby tam malować. Przyszedł dzień, że Prezes tego ośrodka Markotu zaproponował Zbyszkowi, że zabiera go z sobą w Bieszczady do Ośrodka, gdzie jest stadnina koni, gdzie będzie mógł się odnaleźć i malować. Jeśli mu tam się nie spodoba, to powiedział, że następny przystanek, to Ukraina, bo niedaleko do granicy. Tak też się stało, że zabrał Zbyszka, ale cały dobytek został w Warszawie. Zbyszek telefonicznie mnie poprosił, czy mógłbym mu to przywieźć. 14 sierpnia pojechałem do Kotowa, zawieźć mu rzeczy. Na miejscu zobaczyłem budynki popegeerowskie i stajnie z końmi. W jednym z tych budynków były mieszkania, czyli oddzielne pokoje, gdzie mieszkali pensjonariusze ośrodka. Jeden z dużych pokoi z balkonem zajmował Zbyszek. Miał tam swoją pracownię malarską. Czułem się tam jak w sklepie chemicznym, zapach terpentyny, rozpuszczalników i farb. Przenocowałem u niego a rano pojechaliśmy Bieszczadzkimi drogami do Sanktuarium w Kalwarii Pacławskiej. Przepięknie położony klasztor Ojców Franciszkanów. Byliśmy tam ze trzy godziny, akurat 15 sierpnia w Uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej. Tłumy pielgrzymów, ciężko było dojechać, a jeszcze ciężej wracać, ale się udało. Zbyszka zawiozłem do Kotowa, gdzie jeszcze porozmawialiśmy o malowaniu obrazów Maryjnych. Zamówiłem u niego dwa obrazy i ruszyłem w drogę powrotną do domu. Po Żniwach we wrześniu, pojechałem, aby ściąć następną gruszkę. Wziąłem z sobą męża stryjecznej siostry, piłę spalinową i oczywiście przyczepę. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że to będzie dosyć trudne. Gruszka przy samej ziemi obwodu miała 2,5 m. Poprzerastane korzenie. Gruszka miała około 100 lat, bo żona moja mówiła,że ta gruszka zawsze tam rosła. Wzięliśmy się najpierw za koronę ,niektóre z gałęzi miały w obwodzie prawie 100 cm. Poodcinaliśmy je i zostawiliśmy pień o wysokości 2,5 m. Ustawiliśmy lekkie rusztowanie i odcięliśmy od góry 1 m. Szło dosyć ciężko, ale się udało i musieliśmy to, co ścięliśmy, załadować na przyczepę i zawieźć na naszą działkę, oddaloną o 30 km. Przez ten czas piła odpoczęła i ostygła. Wróciliśmy z powrotem dokończyć cięcie i tu zaczął się problem. Wpierw trzeba było zmniejszyć obwód, poodcinać przyrośnięte korzenie, a dopiero później ciąć ją przy samej ziemi, bo to pole orne. Podcięliśmy z jednej strony i od tej podciętej postawiliśmy przyczepę, podcinając drugą stronę, pomału, za pomocą wyciągarki kładliśmy na przyczepę. Był to kloc ważący bez mała 500 kg, udało się. Zawieźliśmy go na działkę. Bez pomocy nie dałbym sobie rady, a ten mój pomocnik, to Kazik. Sternik, człowiek bardzo pobożny. On też pojechał ze mną do Białego Kościoła, do Marcina, zawieźć ten kloc. Droga była nie za ciekawa, pojechaliśmy przez Częstochowę, bo droga bardziej równa. Dalej przez Będzin i Olkusz. Było bardzo ciężko, a moja skoda Felicja z silnikiem 1,3 z przyczepą załadowana ważyła z gruszką 800 kg. Każde hamowanie, to pchanie przyczepy, a akurat wtedy padał drobny deszcz. Dotarliśmy na miejsce po około 9 godzinach jazdy. Momentami prędkość wynosiła tylko 30 km/h. Tam pan Marcin zdjął nam ją z przyczepy widlakiem. Nie wstępowaliśmy do Brata, bo nie było go w domu. Wypiliśmy kawę, trochę porozmawialiśmy i wróciliśmy z powrotem do domu.

 

WSPOMNIENIE IX

Początek października. Telefon od Brata Bogumiła z prośbą, abym przyjechał po niego do Żminnego. 10 października, po jego urodzinach, tylko żebym nie zapomniał przyczepy. Przyjechałem na umówiony dzień. Załadowaliśmy wszystko co Brat miał do wzięcia. Obejrzałem jeszcze raz całą pustelnię. Była bardzo piękna i jest, tylko nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek będzie mógł ją zwiedzić, gdyż stoi na prywatnym terenie. Pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy w drogę. Oczywiście wstąpiliśmy do Lubartowa po drodze do pani Ewy. Była wtedy u niej córka, pani Ania, która jest pielęgniarką i pracuje w hospicjum dziecięcym. Brat miał zrobione różańce. Nie chcieli nas puścić bez posiłku, ale powiedzieliśmy, że jesteśmy po śniadaniu. Wypiliśmy kawę z kawałkiem ciasta. Pani Ewa przygotowała Bratu potężną wałówkę, tak jak zawsze. Do tego parę słoików miodu, który załatwia od ludzi, którzy mają własną pasiekę i nie dodają cukru. Miód fantastyczny. Brat kiedy tylko go miał, zawsze dzielił się tym miodem ze mną. Po spakowaniu tego wszystkiego i po rozmowie Brata z panią Anią, ruszyliśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy odmawiając różaniec. Dotarliśmy po drodze do Dąbrowy Tarnowskiej, gdzie mieszkała siostra rodzona Brata, pani Lodzia, mama Józka. Tam żeśmy się zatrzymali i przenocowali. Tak poznałem siostrę Brata Bogumiła. Z samego rana poszliśmy do kościoła na Mszę św. Do tego samego, do którego jako mały chłopiec, przychodził Brat Bogumił. Tu chodził do szkoły przed wstąpieniem do seminarium. Tata Brata wraz z rodziną zmuszony był przeprowadzić się do Dąbrowy Tarnowskiej, ponieważ ich dom rodzinny podczas okupacji został zniszczony. Tu też znajduje się grób rodziny Adamczyków. Leży tu tata Brata oraz jego druga żona. Byliśmy na tym grobie i zapaliliśmy lampkę. Po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę do Białego Kościoła. Najpierw wstąpiliśmy do pana Marcina, aby umówić się, kiedy możemy przyjechać po pociętą gruszkę. Pan Marcin długo się nie zastanawiał i kazał nam przyjechać jeszcze tego samego dnia. Pojechaliśmy szybko rozładować samochód z przyczepą i wróciliśmy z powrotem. Pan Marcin wyszedł z warsztatu i poszedł z nami na tył budynku stolarni. Tam pod wiatą była maszyna do cięcia na deski rożnej grubości. Pan Marcin podnośnikiem widłowym położył bal na maszynę i po jej uruchomieniu zaczął ciąć. Brat odsuwał pocięte dechy na bok. a ja układałem je na przyczepę. Po cięciu zostaliśmy przez żonę Pana Marcina zaproszeni na posiłek. Podczas posiłku Marcin powiedział, by jeśli jest to możliwe, jutro przyjechać po trociny i kawałki drewna na rozpałkę. Zgodziłem się zostać u Brata i mu pomóc. Deski zawieźliśmy do Brata i poukładali tak jak poprzednio przy warsztacie, gdzie były robione różańce. I znowu tak, aby deszczówka z dachu leciała na deski, bo sucha gruszka, jak pamiętamy, nie daje się obrabiać. Po pracy posiłek i odpoczynek do następnego dnia. Rano Msza święta, śniadanie i wyjazd do Marcina po trociny. Było tego ze 20 worków takich po zbożu, czubata przyczepa. Było tego dwa kursy, a trzeci po jeszcze drobne deski i obrzynki drewna na rozpałkę. Po rozładunku przebraliśmy się i zjedliśmy posiłek. Brat był bardzo zmęczony, bo obrzynki przecinał na krajzedze, aby były krótsze. Niektóre miały ponad 1,5 m. Następnego dnia po Mszy sw. i śniadaniu pojechałem do domu. Nie wspominałem o pani Mazurkowej, Lidii, chyba tak miała na imię, bo cały czas była mowa Mazurkowa, Mazurkowa. No, ale do rzeczy.

Zapoznałem panią Mazurkową u Brata. Była to starsza pani, bardzo bogobojna. Pochodziła ze Śląska, przyjeżdżała do Brata ostatnio zawsze z Ks. Janem przyjacielem Brata. Mieszkała w murowanym budynku i gotowała Bratu posiłki wtedy, kiedy był on bardzo zajęty pracą przy toczeniu paciorków w swoim warsztacie lub jakimiś pracami związanymi z pustelnią. Przy okazji i ja będąc u Brata korzystałem z posiłków pani Lidii, a były to z reguły potrawy Śląskie, niektóre takie, jakich nigdy nie jadłem. Od pani Lidii dowiedziałem się, że w gliniance obok pustelni były prowadzone swego czasu nauki rekolekcyjne Oazowe. Organizował je Ks. Jan, przywożąc młodzież do Brata, a pani Lidia przyjeżdżała wtedy ze swoim mężem i dziećmi i szykowała posiłki dla młodzieży i całej reszty. Do tej pory w gliniance są naczynia z tamtych czasów, aluminiowe sztućce porcelanowe talerze i kubki oraz wiele innych rzeczy jak garnki, chochle do nalewania zupy. Podobno wtedy tętniło tam życie i było bardzo wesoło. Pani Lidia ze swoją rodziną spała w przybudówce. Był tam pokoik z dwoma łóżkami, młodzież na materacach w gliniance. Brat z Ks. Janem spali wtedy w pustelni. Podobno Ks. Jan spal czasami w trumnie Brata a ta była podobno strasznie niewygodna. O tym, że spał w trumnie dowiedziałem się osobiście od Ks. Jana, bo czasami przyjeżdżał do Brata jak ja byłem. Wtedy opowiadał o tamtych czasach.

W maju 2012 r. przyjechałem do Brata na jego prośbę, aby mu pomóc na dole w Ojcowskim Parku, uporządkować teren obok glinianki i pustelni, bo wiatr nałamał i na wywracał kilka drzew z korzeniami przy gliniance. Wzięliśmy się do pracy, żeby to uporządkować. Brat wziął z sobą piłę elektryczną, łańcuchową, którą zostawił mu Józek po budowie pustelni w Żminnym. Przeciągnęliśmy kabel prądowy z glinianki i bez większego hałasu cięliśmy na mniejsze kawałki gałęzie, układaliśmy na przyczepę. Trochę się przy tym napociliśmy, bo drewno trzeba było kawałek po kawałku nosić do przyczepy. Po załadunku woziliśmy do Białego Kościoła. Było tego ze trzy kursy, bo nie chciałem przeciążać samochodu w jeździe pod górę. Ten dzień był tak pracowity że nie pomyśleliśmy o posiłku. Następnego dnia Brat pokazał jak z przywiezionych dech z gruszki robi się paciorki do różańcy. Była to bardzo żmudna i ciężka praca. Ale efekt tej pracy zapierał dech w piersiach. Przyglądałem się temu uważnie i dopiero zauważyłem, ile trzeba włożyć wysiłku aby powstał paciorek różańcowy. Brat dziennie potrafił zrobić tych paciorków kilka setek. Zależało wszystko od tego, czy miał przygotowane pocięte deseczki na kwadratowe patyki o wymiarach 1×1 cm i długości około 80 cm. Zależało także od wielkości paciorków, bo takie były na Zdrowaś Mario, a inne na Ojcze Nasz. Patyki na Ojcze nasz miały większy wymiar. Część takich patyków przygotowywał mu Marcin w swojej stolarni, jak oczywiście miał czas. Dla Brata nawet pośród pilnych prac, jakimś cudem zawsze czas znajdował. Owe patyki były wkładane w specjalnie przygotowaną tokarkę, która toczyła je na okrągło. Następna obrabiarka, też tokarka, nawiercała i ucinała okrągłe kawałki, zataczając brzegi. Te nieforemne jeszcze paciorki były wkładane do bębna ze specjalnymi kamieniami, przywiezionymi z Morza Martwego. W tym bębnie obtaczane owe kamienie przypominały jakby papier ścierny, bo były porowate, a że były luźno ułożone, to w miarę równo szlifowały paciorki. Wiadomo, że w śród tych obtaczanych paciorków z powodu sęków, trafiały się i niedoróbki. Jak to bywa w każdej masowej produkcji, i tego nie można było uniknąć. Brat jednak wykorzystywał wszystkie. Potrafił nawet te niedoróbki, ręcznie doprowadzić, jak to się mówi „do kultury.” I tak minął dzień u Brata.

Następnego dnia po Mszy i śniadaniu Brat zaczął mi opowiadać o Ziemi Świętej, jak tam przebywał i jak się tam znalazł. Wszystko zaczęło się od tego jak zacni ludzie zaproponowali Bratu, że zabiorą go do Rzymu. Brat sam nigdy by się tam nie dostał, bo nie posługiwał się pieniędzmi. Co do tych pieniędzy. Podczas obłóczyn w habit zakonny w Kalwarii Zebrzydowskiej Ks. Biskup powiedział Bratu Bogumiłowi: „Jeśli chce być Brat szczęśliwym człowiekiem niech się Brat nie posługuje mamoną.” I tak też się stało No, ale wróćmy do pobytu we Włoszech, gdzie Brat zaciągnął się do zakonu Trapistów pod Rzymem. Przebywając tam myślał o tym, jak dostać się do Ziemi Świętej. Był to problem, gdyż nie chciano mu dać wizy. Zatem w klasztorze przebywał jakiś czas i tam niestety nabawił się malarii. Przewieziono Brata do szpitala, do tego samego w którym był Ojciec Święty Jan Paweł II po zamachu na Jego życie 13 maja 1981 r. Brat opowiadał, że było to tak, że Jan Paweł II wychodził ze szpitala, a Brat w tym samym momencie został do niego przywieziony. Za pobyt w szpitalu zapłacił przeor Trapistów, podobno1000 $. Przeor Bratu powiedział, że drzwi klasztoru stoją dla Brata otworem. Kiedy tylko będzie chciał wrócić, zawsze może. Po jakimś czasie Brat dostał wizę do Izraela i znów z pomocą dobrych ludzi odnośnie kosztów przejazdu, znalazł się w Jerozolimie. Tam udał się do Domu Polskiego, prowadzonego przez Siostry Elżbietanki w Starej Jerozolimie. Powiedział skąd jest, że jest pustelnikiem i tak tam zamieszkał, pomagając Siostrom. Zbudował tam pustelnię na dachu. Wówczas też skończył kurs języka Hebrajskiego i zdobył uprawnienia do oprowadzania pielgrzymek po Ziemi Świętej. Po wysłuchaniu tych opowiadań Brata, powiedziałem, że będę się zbierał do domu. Brat na parę minut wyszedł i wrócił trzymając w ręce przepiękny, stary krucyfiks z drewna, z drewnianą pasyjką. Powiedział do mnie: „Bracie Marku ofiarowuję tobie ten stary, odnowiony krucyfiks. Pamiętaj tylko o tym, żeby wisiał w godnym miejscu.” I powiedział, że będzie coś dla mnie miał, ale nie w tej chwili. Pobłogosławił mnie na drogę i tak się rozstaliśmy.

Cała drogę do domu myślałem, gdzie powieszę ten krucyfiks. Dotarłem do domu i pokazałem żonie, co od Brata dostałem. Żona od razu wskazała miejsce w pokoju nad stołem, ponad obrazem Matki Bożej Góreckiej. Wisi on do dnia dzisiejszego i codziennie o godzinie 15.00 klękamy przed nim i odmawiamy Koronkę do Miłosierdzia Bożego.

We wrześniu odwiedziłem Brata w Białym Kościele. Przyjechałem na jego prośbę, wcześniej rozmawialiśmy przez telefon. Tydzień przed moim przyjazdem Brat wrócił ze Żminnego. Przywiózł go Ks. Janusz, syn właścicieli posesji na której stoi pustelnia. Mój przyjazd trafił na dzień przed świętem Podwyższenia Krzyża Świętego. Następnego dnia po moim przyjeździe pojechaliśmy z Bratem z samego rana do Opactwa Cystersów, gdzie są Relikwie Krzyża Świętego, a znajduje się to Opactwo w dzielnicy Krakowa o nazwie Mogiła. Byliśmy tam na Mszy świętej z pięknym kazaniem Ojca Cystersa. Znajduje się tam Krucyfiks, gdzie podobno Panu Jezusowi odrastają włosy. Z Mogiły pojechaliśmy na cmentarz, na grób mamy Brata. Zapaliliśmy znicz i poszliśmy pomodlić się przy grobie rodziców Ojca Świętego Jana Pawła II. Dosłownie ten grób znajduje się po drugiej stronie ulicy, bo cmentarz przegrodzony jest drogą asfaltową. Wróciliśmy do Białego Kościoła i zjedliśmy obiad. Po obiedzie żeśmy sobie porozmawiali o tym, że od Brata jadę na Górkę Klasztorną. Brat poprosił mnie abym wziął od niego różańce, które zamówił Ks. Antoni – Dyrektor ADS. I tak po tej rozmowie rozstaliśmy się do rana. Rano Msza święta. Śniadanie i po śniadaniu Brat poszedł do swojej pustelni i przyniósł jeden a później drugi worek różańcy czterotajemnicowych, o czym mówił poprzedniego dnia. Przyniósł też przepiękny różaniec trzytajemnicowy, według starej reguły, zrobiony z drewna gruszki, którą mu przywoziłem. Brat powiedział do mnie: „Ofiarowuję tobie ten różaniec, abyś mógł odmawiać na nim Nowennę Pompejańską, tak jak o taki różaniec mnie wcześniej prosiłeś.” Byłem wręcz szczęśliwy, więc ucałowałem ręce Brata Bogumiła, że coś takiego dla mnie zrobiły. Nie pamiętam, czy pisałem, ale przyniósł też różaniec czterotajemnicowy, zrobiony z niebieskich, szklanych paciorków z krzyżem Benedyktyńskim. „Ten jest dla Matuchny, która stoi na twojej działce.” Co do tych różańcy w workach, Brat mnie ostrzegł, żebym uważał podczas drogi, bo wiozę potężną broń przeciw szatanowi, a on może robić wszystko, aby mnie w tym przeszkodzić. Jeszcze chwila rozmowy, pożegnałem się z Bratem, który pobłogosławił mnie na drogę i pojechałem do Górki. Jadąc od Brata, czy to do domu, czy to do Górki, jeździłem zawsze przez Częstochowę. I tym razem pojechałem na Olkusz, Zawiercie, Myszków i nie wiem, co się stało, że pomyliłem drogę na Poraj i Częstochowę. Tym samym odcinek drogi który miał 130 km, stał się bez mała 180 kilometrowym. Wtedy zrozumiałem słowa Brata, że mam bardzo uważać. W Częstochowie wstąpiłem na Jasną Górę, pokłoniłem się Matuchnie i pojechałem w dalszą drogę z różańcem w ręku.

Na Górkę dotarłem już o zmroku. Było późno, ale brama klasztoru była jeszcze otwarta. Oddałem różańce Ks. Antoniemu i następnego dnia po porannej Mszy świętej w Sanktuarium, ruszyłem w kierunku domu. Na Górce nie wstępowałem do nikogo, bo pani Jadzia już jak ponad 3 lata nie żyła. Umarła na raka a i brata Romana nie było bo odszedł z Górki.